Po 12 latach od daty premiery najsłynniejszy film Quentina Tarantino „Pulp Fiction” znów pojawia się na ekranach. W przeciwieństwie do zremasterowanego i wydłużonego o ponad pół godziny klasycznego „Czasu Apokalipsy” – także wprowadzonego ostatnio do kin – nie jest to wydarzenie, tylko zwykła powtórka z rozrywki. Dźwięk, obraz, montaż pozostały niezmienione. Dla tych, co „Pulp Fiction” nie widzieli (nie wierzę, że tacy widzowie gdzieś są), będzie to okazja do zapoznania się z kultowym dziełem ponowoczesnego kina, które wywróciło do góry dnem konwencję gangsterskiego thrillera. Dla reszty najciekawsze zapewne okaże się pytanie, jak bardzo nagrodzony Złotą Palmą w Cannes film jest nadal aktualny, zwłaszcza pod wpływem niezliczonej liczby naśladowców Tarantino. Śpieszę donieść, że „Pulp Fiction” zachowało, o dziwo, świeżość bezczelnego utworu grającego na nosie przyzwyczajeniom koneserów. Artystyczny zamysł reżysera, aby raz na zawsze wyrzucić z ekranu prawdziwe życie i zastąpić żywych ludzi marionetkami rodem z literatury brukowej, sprawdza się wybornie nawet teraz.
Punktem wyjścia „Pulp Fiction” są jak wiadomo trzy zazębiające się ze sobą nowele. Pierwsza opisuje perypetie gangstera, który ratuje z narkotycznego ciągu niezbyt wierną żonę szefa mafii. Bohaterem drugiej jest nieuczciwy bokser, który sprzedaje mecz mafii, ale potem łamie umowę i wpada w poważne tarapaty. W trzeciej – dwóch mało rozgarniętych kilerów zabija przypadkowo zakładnika i stara się usunąć jego ciało. Pomysłowa, rozbijająca linearny ciąg narracji konstrukcja burzy chronologię i wprowadza wrażenie chaotycznej dowolności. Jednak największą atrakcją postmodernistycznego pastiszu są wariackie, surrealistyczne dialogi, które weszły do codziennego języka i z lubością są przypominane przez fanów Tarantino, jak choćby ten o wyższości amerykańskiego „Big Maca” nad francuskim.