Ćwierć wieku temu przemysł komputerowy dopiero testował swoje możliwości. Pewnie dlatego większość starych filmów z gatunku science fiction wywołuje śmiech. Nie dotyczy to utworów z tzw. ambicjami. Powstały w 1982 r. metafizyczny dramat Ridleya Scotta „Łowca androidów” – chociaż scenografię jak na obecne standardy ma prostą, a bohaterowie nie okładają się pięściami w stylu kung-fu, wytrzymał próbę czasu i ogląda się go z dużą satysfakcją. Jest to wspaniały przykład jak na obecne standardy cyberpunkowego kina w tradycyjnym hollywoodzkim stylu, które pod płaszczykiem błahej akcji oferuje widzom filozoficzną zagadkę – czy robot może być człowiekiem? Albo: co różni człowieka od sztucznej inteligencji? Film Scotta powstał w oparciu o prozę Philipa K. Dicka, ale był też nazywany nowoczesną wersją „Metropolis”, a po trosze kryminałem odświeżającym w futurystycznych realiach Chandlerowską konwencję mrocznej opowieści o samotnym detektywie skazanym na przegraną. Harrison Ford gra śledczego, który ma wytropić ukrywających się replikantów (maszyny w ludzkich skórach). Traf chce, że zakochuje się w pięknej niewieście, podejrzewanej o to, że nie jest człowiekiem. Scott przygotowywał się do realizacji długo. Z powodu przekroczenia budżetu odebrano mu prawo do zmontowania filmu. Premiera okazała się klęską. Dopiero ponowne wprowadzenie go na ekrany po dziesięciu latach i po poprawkach przyniosło reżyserowi zasłużony sukces. Istnieje jeszcze wersja reżyserska „Łowcy androidów” i ona właśnie ukazuje się teraz na DVD.
Uchodzi dziś za kanoniczną (ma zmieniony finał i dodanych kilka scen). Wizualnie jak i pod względem realizacyjnym to bezdyskusyjne arcydzieło, stawiane przez niektórych zaraz za „2001: Odyseją kosmiczną” Kubricka.