Wystawiona w Teatrze Narodowym na Scenie Przy Wierzbowej „Fedra”, warszawski debiut Mai Kleczewskiej, najciekawszej reżyserki z pokolenia trzydziestolatków, na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie bardzo spójnego, przemyślanego przedstawienia. To zasługa scenografii, która przynosi wizję świata współczesnego luksusu, z bohaterami rodem z „Dynastii” XXI w. Takie otoczenie doskonale, jak się wydaje, usprawiedliwia postmodernistyczne gry stylistyczne, z których reżyserka jest znana, pozwala swobodnie przemieszczać się od dramatów Eurypidesa i Seneki przez tragedię Racine’a po sztuki Enquista i Tasnádiego, bo z takich klocków Kleczewska swój spektakl ułożyła. Szybko się jednak okazuje, że ta kompilacja nie układa się w żadną sensowną całość – zamiast kosmosu odniesień, odbić mitu Fedry w lustrach mentalności ludzi różnych epok, jest chaos. Nie tylko każdy z bohaterów żyje w innej czasoprzestrzeni, ale także jedna i ta sama postać potrafi przerzucać się od klasycznego wiersza Racine’a do frazy hiphopowej, tak że jej wypowiedzi przestają cokolwiek znaczyć. W efekcie zdarzają się sceny, w których to momentami naprawdę przejmujące, a już na pewno piękne wizualnie przedstawienie przechyla się w stronę farsy. O tym, jak dobre mogłoby być, gdyby reżyserka zdecydowała się na jeden ton, świadczy wstrząsająca tytułowa rola Danuty Stenki. Gra kobietę, która desperacko walczy o zachowanie resztek godności, by w końcu „sięgnąć po to, co zakazane, bo to, co zakazane, sięgnęło po nią”. I stracić wszystko.
Polityka
50.2006
(2584) z dnia 16.12.2006;
Kultura;
s. 59
Reklama