Spotkała Nikifora Krynickiego, kiedy spędzała z mamą i bratem lato w Krynicy: utykający karzełek, ze szczeciną na brodzie, włosami wystającymi z uszu, w grubych, posklejanych okularach. Siedział na murku i bełkocząc coś malował. Przestraszyła się go wtedy i uciekła. Siedemdziesiąt lat później przez kilka godzin dziennie charakteryzatorka pokrywa jej twarz sztuczną szczeciną, a do uszu przykleja sierść jaka. Jeszcze kapelusz i tabliczka, którą on zawsze miał przy sobie: „Malowaniem obrazków zarabiam na jakie takie życie, aby się tylko utrzymać na tym Bożym świecie. Żyję z łaski dobrych ludzi”, i Krystyna Feldman melduje reżyserom Krzysztofowi Krauzemu i Joannie Kos-Krauze gotowość do kolejnego ujęcia „Mojego Nikifora”. Ale trzeba poczekać, bo w kadr wszedł miejscowy pijaczek i oświadczył Nikiforowi: Nie kupiłem żadnego twojego obrazka. Boś głupi – odpowiedziała mu pani Krystyna. Można kręcić.
Kłopotów z chodzeniem nie musiała grać, bo w przerwie między zdjęciami podczas świąt wielkanocnch, które spędzała u siostry w Jeleniej Górze, została napadnięta. Młodzi bandyci wyrwali jej torebkę i popchnęli na ziemię. Złamała nogę, przeszła operację i przez jakiś czas poruszała się o kuli. Po poradę, w jaki sposób przycisnąć język do podniebienia i wysunąć wargę, żeby przekonująco bełkotać, poszła do logopedy. Ale z reżyserską uwagą, że Nikifora nie wolno grać, Nikiforem trzeba być, została sama. – Nie wiem jak, ale Bóg miłosierny dał, że jakoś byłam tym Nikiforem – tłumaczy. – Porozumienie z Krauzami było tak wspaniałe, atmosfera na planie tak cudowna, że ja sobie poczytuję to za jedno z najpiękniejszych, może najpiękniejsze z moich przeżyć aktorskich.