Archiwum Polityki

Podniebne okulary

Nie zapowiadał się dobry dzień. Spikerka smutna jak szosa z Sochaczewa do Warszawy zapowiedziała, że będzie jesiennie, dżdżysto i wietrznie. Wysiadłem z metra na stacji Saint-Michel i ruszyłem pod górę w kierunku Sorbony. Po drodze kupiłem „L'Equipe”. Sorbona Sorboną, trzeba wszakże wiedzieć (do ulubionych piłkarzy mamy przecież stosunek paramiłosny), czy Żurawski strzelił gola dla Celticu Glasgow. Strzelił! W radości zapomniałem niemal o pogodzie. Cóż z tego, że deszcz zalał mi okulary i nie widziałem prawie nic. W oczach mieniły mi się różne warianty bramki ekswiślaka. Głową po dośrodkowaniu na pole karne? A może z dwudziestu metrów z woleja?...

Nagle, na skrzyżowaniu z małą, pełną knajpek uliczką Saint-Severin, gdzie pierzeja domów przestała mnie chronić, gwałtowny podmuch powietrza zerwał mi z oczu okulary i rzucił między samochody sunące bulwarem. W panice, półślepy, nie bacząc na niebezpieczeństwo, rzuciłem się za nimi. Nawet nie z tego powodu, że za chwilę miałem prowadzić seminarium i bez patrzałek nie byłbym w stanie odczytać notatek z dumnymi cytatami i notkami bibliograficznymi. Jednak okulary stają się po latach częścią ciała, jak ręka czy noga. Walczyłem więc bez mała o swoją elementarną integralność.

Upadłem w przyuliczną deszczówkę na kolana, czułem jak higroskopijne odzienia przenoszą mi lodowatą wilgoć do pachwin i wyżej. Nic nie miało znaczenia. Wypatrywałem na klęczkach z głową przy bruku. Nie jest to wcale takie proste, gdyż szkła są przezroczyste, a oprawka, zgodnie z urzędniczą modą, drucikowo-miniaturowa. Kiedy traciłem już nadzieję, dojrzałem. Były tam, poniżej podwozia luksusowego Jaguara, w którym siedział otłuszczony garniturowicz, mieszanka Armaniego i szesnastej dzielnicy, coś, czego nie lubię najbardziej.

Polityka 51.2006 (2585) z dnia 23.12.2006; Stomma; s. 144
Reklama