Miałem 22 lata, kiedy poczułem, że jestem trybikiem wielkiej machiny dziejów. Należałem do grupki dziennikarskich żółtodziobów z Biura Informacji Prasowej NSZZ Solidarność obsługujących najważniejsze zdarzenia pierwszej Solidarności. Siedziałem z Wałęsą w hotelu Solec, kiedy bywał w Warszawie. Jeździłem z nim w wielką turę po Polsce. Obserwowałem dramatyczne nocne rozmowy z rządem i tajne posiedzenia Prezydium Komisji Krajowej. Pracowałem w redakcji pierwszego niezależnego peerelowskiego dziennika – gazety zjazdowej „Głos Wolny” – przez kilkanaście dni powielanej w niemal całej Polsce. Dziennikarze ze świata czekali do rana, aż z poligrafii wyjdą pierwsze egzemplarze. Jesienią 1981 r. oklejonym znakami Solidarności maluchem jechałem z przyjaciółmi do Francji. Cała Francja i całe zachodnie Niemcy wciąż nas pozdrawiały, trąbiły na nasz widok, mrugały światłami, machały wyciągniętymi przez okna rękami. Byliśmy nie tylko nadzieją Polaków. Byliśmy nadzieją Europy, a może i świata.
Co za fantastyczne uczucie. Ks. Tischner uczył, żebyśmy „jeden drugiego ciężary nosili” i myśmy w to wierzyli. Kiedy pielęgniarkom brakowało pieniędzy, to w ich sprawie strajkowały kopalnie. Kiedy zatrzymano Janka Narożniaka albo pobito Jana Rulewskiego, cała Polska gotowa była strajkować. Każdy z nas miał za sobą miliony solidarnych przyjaciół. Byliśmy odważni, było nas dużo, mieliśmy rację, odkrywaliśmy zakazane prawdy i odnosiliśmy sukces za sukcesem.
Rozwalaliśmy zły system, którym pogardzaliśmy.
A w dodatku robiliśmy to mądrze. Jadwiga Staniszkis napisała, że była to samoograniczająca się rewolucja. Czuliśmy to i byliśmy z tego dumni. Radykałów po obu stronach mieliśmy za głupków albo sowieckich agentów, którzy chcą zniszczyć naszą wolność.