Po siedmiu latach 45-letni Antonio Banderas znów w roli zamaskowanego mściciela kreśli błyszczącym ostrzem szpady poszarpany znak „Z”. Niestety, ludowy bohater ma tym razem groźniejszego przeciwnika niż meksykańskich bogaczy działających w tajnym stowarzyszeniu Rycerzy Aragonii, którzy przeciwstawiają się ruchom niepodległościowym Kalifornijczyków i wyzyskują miejscową ludność. Jest nim jego własna żona, Elena, którą tak jak w niezapomnianej „Masce Zorro” gra seksowna Catherine Zeta-Jones (rocznik 1969). Piękna Zeta, jak każda rozsądnie myśląca kobieta, chce widzieć męża zawsze przy sobie, najlepiej zajętego majsterkowaniem z synem albo podziwianiem jej gustownych toalet. Waleczny Zorro naraża się jej potwornie, wybierając jednak prospołeczną misję uratowania Ameryki przed terrorystami szmuglującymi nitroglicerynę z Europy. Skutki są opłakane: groźba rozwodu z widokiem kochanka w tle. W „Legendzie Zorro” Martina Campbella kryzys małżeński rychło zostaje jednak zażegnany. Czymże bowiem byłoby kino przygodowe o hiszpańskim mścicielu bez opowieści o przyjaźni z koniem Tornado, pomagającym dzielnemu szermierzowi w prowadzeniu zwycięskich potyczek, oraz bez brawurowo zrealizowanych scen, na przykład na dachach pędzących pociągów z udziałem wspomagającej go partnerki. Hollywoodzkie widowisko jest więc takie jak należy: żałośnie patetyczne i do bólu schematyczne. W ponowoczesnej wersji romansu płaszcza i szpady młodzieniaszek Banderas i odmłodzona Zeta radzą sobie najlepiej, jak potrafią. Zaś reżyser, który sprawdził się jako niezły inscenizator przygód Jamesa Bonda („Goldeneye”), nie schodzi poniżej przeciętnej. W sumie – familijna rozrywka w sam raz na niedzielne przedpołudnie.