Ławeczka. Na ławeczce siedzi trzech facetów. Pierwszy z nich wzdycha, chwilę później wzdycha drugi, potem wzdycha trzeci. Przechodzący starszy pan zatrzymuje się:
– Ja jestem na spacerze. Bardzo usilnie proszę – przestańcie rozmawiać o polityce!
Trudno w to uwierzyć, ale ten dowcip należący do klasyki gatunku był scenką, black-outem, jak byśmy dziś powiedzieli, w programie teatrzyku Miraż, grającym w Warszawie na Nowym Świecie. Program nazywał się „Vivat wolność” i został przygotowany w konspiracji, bez oglądania się na cenzurę, w morderczym tempie wymuszonym przez wydarzenia tamtego listopada sprzed lat, gdy zza mgły, kurtyny dla poetyckich uniesień, wyłaniały się zarysy Niepodległej. Jedyny to bodajże listopad w naszych dziejach, któremu towarzyszył śmiech, eksplozja radości. Piłsudski zjawił się w Warszawie 10 listopada. Premiera w Mirażu odbyła się dwa dni później. Aktorka, jedna z tych, co to lubią uderzać w patetyczny ton, recytowała:
Ale odkąd nosił pęta,
Żaden Polak nie pamięta
Tak pięknego Listopada,
Jaki teraz nam przypada.
Nie dał się zakasować gwieździe „wygłaszającej o Polsce” (określenie z epoki) zakontraktowany przez dyrekcję piękniś z dramatu. Walcząc z tremą zwracał się do nieobecnego na widowni Komendanta. Licząc pewnie, że totumfaccy opowiedzą mu o laurce:
Przybywasz, kiedy ludzkość swych tyranów grzebie,
Przybywasz do nas tutaj w okrutnej potrzebie.
Przybywasz w chwili, gdy znów Ojczyzna się rodzi,
Przybywasz, by ratować ją z krwawej powodzi.
Na tych dwóch dygach, skłonach przed Historią skończyła się oficjałka. Publiczność po to przecież przyszła, by odreagować, odetchnąć powietrzem wolności, usłyszeć najnowsze plotki, odnaleźć się w znajomym krajobrazie afer i szmuglu, aprowizacyjnych trudności, nagłych wzlotów i upadków typków wyspecjalizowanych w luftgeszeftach, bo wtedy nie mówiło się jeszcze o biznesach.