O Ciechanku mówią w Brzydowie i Włodowie, że był jak kot o siedmiu życiach, trudny do życia i trudny do zabicia, a teraz za każde z jego siedmiu żyć siedzi w areszcie jeden niewinny człowiek. Już, bywało, mężczyźni wracali do domu pokrwawieni, po bójkach, mówili żonom: Teraz już Ciechanek, psi syn, nie żyje; brali szpadel, żeby go zakopać, a on znikał.
Wiosną zeszłego roku Włodowo i Brzydowo obiegła wiadomość, że Ciechanka zabili w więzieniu, konkretnie kucharz go zabił chochlą od zupy przy wydawaniu obiadu. Jagoda załatwiała już wymeldowanie Ciechanka jako trupa z domu jej matki, z którą żył, lecz minęło pół roku, a trup staje w drzwiach, wolny, z przydziałową walizką, i pyta: Pamiętasz mnie?
Ciechanek prosi o Zdrowaś Maryja prosto z grobu w Morągu, przy torach kolejowych, bo w okolicy, gdzie mieszkał, ludzie nie chcieli go w swojej ziemi, pół żartem, pół serio grozili, że wykopią i wyrzucą do rowu. Pogrzeb był trzyosobowy: był Ciechanek, jego siostra Irena i ksiądz, który prosił, żeby go w to wszystko nie mieszać, natomiast Pan Bóg należy się z urzędu nawet najczarniejszym owcom.
Ciechanek miał 60 lat, jako dzieciak repatriował zza Buga do poniemieckiego domu na Mazurach, kiedy podrósł, zakochał się w bimbrze i nożach, jak jego tata, doznał chronicznego przestawienia wartości: domem nazywał tylko więzienne cele, w których spędził 34 lata. Tuż przed śmiercią siwy i niski Ciechanek w białej koszuli przemierzał Włodowo i Brzydowo, we dnie i nocami jak potępieniec podzwaniając butelkami, pił wino i uprzedzał, że ma ciśnienie na powrót do domu, znaczy musi zabić człowieka.
Murarz-betoniarz, pomocnik spawacza, wytatuowany drutem i struną od gitary w ZK Kamieńsk, Wierzchowo, Białystok, Suwałki, Iława, Goleniów, Kalisz i Górne: na ramieniu dystynkcja kapitana, na jednym jajku mucha, na drugim mysz, że ludzie syczeli z bólu na sam widok.