Archiwum Polityki

Moja droga Wendy

Współtwórca duńskiej Dogmy Thomas Vinterberg po porażce, jaką była realizacja melodramatu science fiction „Wszystko o miłości”, znów prezentuje nie za wysoką formę. Tym razem poległ na prowokacyjnym kryminale w westernowo-teatralnej konwencji o pacyfistach kochających broń. Młodemu reżyserowi marzyła się druga „Mechaniczna pomarańcza”, ale pary starczyło mu tylko na szkolną bajeczkę z niegrzecznym finałem. Wymyślona przez Larsa von Triera przewrotna fabuła o grupce małomiasteczkowych nieudaczników kolekcjonujących wszelakie rodzaje pistoletów i ochoczo pociągających za spust w imię głoszonych zasad, może na papierze zapowiadała się ciekawie. Na ekranie ta niewybredna satyra na amerykańskie społeczeństwo, budujące swoje poczucie bezpieczeństwa na prywatnych arsenałach broni, wypadła blado i nieprzekonywająco. W „Mojej drogiej Wendy”, oprócz naiwnie prowadzonego wątku Klubu Dandysów zrzeszającego napaleńców strzelaniny, którzy piszą listy miłosne do swoich pukawek (stąd tytuł filmu), zawodzi koncepcja estetyczna. Górnicze miasto położone gdzieś na południowych krańcach Zachodniego Wybrzeża, gdzie rozgrywa się akcja filmu, pełni funkcję symbolu i tak jest filmowane – jako mitologiczna przestrzeń bliższa wyobrażeniom Europejczyków na temat Ameryki niż realnie istniejące miejsce. Odkryciem są za to interesujące kreacje aktorskie, zwłaszcza Jamie Bella, pamiętnego Billy’ego Elliota z filmu Stephena Daldry’ego.

Janusz Wróblewski

Polityka 46.2005 (2530) z dnia 19.11.2005; Kultura; s. 62
Reklama