Archiwum Polityki

Noce w Rodanthe

Głupiutkich komedii romantycznych dla małolatów, opisujących rozkosznie „ten pierwszy raz”, ciągle niestety przybywa. Maleje za to liczba melodramatów dla dorosłych, którzy mają to wszystko już za sobą. W teatrze od czasu do czasu ktoś jeszcze próbuje się na ten temat wypowiadać. Ale w kinie to rzadkość. Amerykański reżyser George C. Wolfe jest człowiekiem teatru (wystawiał na Broadwayu m.in. „Anioły w Ameryce”) i może właśnie dlatego na swój debiut ekranowy wybrał adaptację książki Nicholasa Sparksa „Noce w Rodanthe”. Ciche nadmorskie miasteczko, w którym zbiera się na sztorm. Wieczorna, knajpiana atmosfera. Przypadkowe spotkanie dwóch udręczonych dusz. I swobodnie płynąca szczera rozmowa ludzi po przejściach, szukających drugiej szansy dla siebie. Zdradzoną żoną, chwilowo opiekującą się hotelem na odludziu, jest Diane Lane. Samotnego chirurga zżeranego wyrzutami sumienia po przeprowadzeniu nieudanej operacji gra Richard Gere. Ona waha się, czy wrócić do męża. On zajęty robieniem kariery dawno utracił kontakt z własną rodziną. Co wyniknęło ze spotkania tych nieszczęśników, przewidzieć może każdy. Problem w tym, że reżyser nie rozróżnia strojenia min przez aktorów od solidnego grania. Co gorsza, opowiadając o duszoszczypatielnym romansie, wycisnął z niego stuprocentowy kicz. Dla nastolatków.

Janusz Wróblewski

Polityka 44.2008 (2678) z dnia 01.11.2008; Kultura; s. 52
Reklama