Chodźcie, przyjaciele.
Nie za późno szukać nowszego świata.
Taki mój cel, żeglować poza zachód słońca
i kąpiel wszystkich zachodnich gwiazd, aż umrę.
Może być tak, że zostaniemy zmyci do otchłani:
Może być tak, że dotkniemy Wysp Szczęśliwych...
To z lorda Alfreda Tennysona, fragment poetyckiego „Ulissesa”, który amerykański pisarz Paul Theroux wziął za motto swego dziennika podróży po Oceanii. Oceania to właśnie Wyspy Szczęśliwe, najpiękniejszy mit wszystkich romantycznych obieżyświatów. Uległ mu i Jack London (opowiadania „Syn słońca”), i Paul Gauguin, który spojrzał na wyspy okiem malarza, i piosenkarz Jacques Brel. Czego szukali? Raju, regularnego oddechu pasatów, ławic żywego korala na krystalicznych lagunach, zachodów słońca zabarwionych na purpurowo, jakby wbrew prawom przyrody,złocistoskórych Polinezyjczyków, których kobiety dają mężczyznom kwiaty i miłość, a nawet i Melanezyjczyków z ponurą sławą kanibali.
To tam, w archipelagu Yashawa, kręcono film „Błękitna Laguna” o młodych rozbitkach na prawdziwie rajskiej wyspie. Theroux, który chciał zweryfikować mity Oceanii, twierdzi, iż tubylcy – przynajmniej jeszcze 15 lat temu – mówili o kanibalizmie przodków z entuzjastyczną dumą, tak jak Australijczycy nie bez satysfakcji podkreślają, że są potomkami zesłanych z Anglii groźnych przestępców. Irlandzki żeglarz Peter Dillon ledwie uciekł z kotła, gdzie miał być ugotowany na kolację, a przedtem widział, jak dwóch jego kolegów z załogi statku upieczono w piecu przed ucztą kanibali. Ale było to w pierwszej połowie XIX w.
Jeszcze 11 wydanie bardzo miarodajnej Encyklopedii Britannica (z 1911 r.) stwierdza: „Fidżyjczycy byli dawniej znani z kanibalizmu, który mógł mieć źródła religijne, lecz na długo przed pierwszym kontaktem z Europejczykami zdegenerował się w formę żarłoctwa.