Archiwum Polityki

Życie kliniczne

Lato najmilej spędzać w Warszawie – powtarzał Antoni Słonimski. Przekonał go do tego wariantu prof. Szymon Askenazy: „Zaprowadził mnie na pierwsze piętro swego pięknego chłodnego mieszkania. Czy uważa pan, że warto z tego domu przenieść się do pensjonatu Riviera w Gdyni, gdzie dają na śniadanie małe żółte krążki ciepłego masła i takie lekkie blaszane łyżeczki?”.

Opustoszałe miasto nie jest pustostanem, wyjąwszy zawartość niektórych głów – z pierwszych stron gazet, chociaż winno się o ich nosicielach pisać raczej w kronice kryminalnej, bądź w dziale nekrologów politycznych, gdyby takie były. Nie ma dnia, abyśmy nie musieli wybierać. Trudne są to wybory: czy mówić „poseł” czy aferzysta, mówić „posłanka” czy fałszerka, mówić „przewodniczący” czy grandziarz, mówić „biskup” czy ochlapus.

Medycyna zna pojęcie śmierci klinicznej. A co z życiem klinicznym? Coraz częściej obcujemy z podobnymi przypadkami. Nawet dzieci zdążyły to zauważyć. Słyszałem o nad wiek rozbudzonym politycznie przyjemniaczku. Wszystko kojarzyło mu się z polityką; oglądał zbyt wiele dzienników. Upolitycznionych w telewizji publicznej i wzorowo apolitycznych w komercyjniakach. Wreszcie skłopotany tatuś przemówił po ojcowsku do bachora:
– Zapamiętaj: mama to prezydent, ja to premier, babunia to MSWiA, ty jesteś narodem.

Nazewnictwo spodobało się szczeniakowi. Po godzinie przerwał rodzicowi (pisze się – rodzic) lekturę gazetki.

– Chciałem ci uświadomić, jaka jest sytuacja: prezydent poszedł grać w tenisa, babunia, jak to babunia, drzemie, a naród się burzy.

To bujda, że życie kliniczne w III RP jest nudne, jakby już nastała wymarzona IV Rzeczpospolita.

Polityka 32.2003 (2413) z dnia 09.08.2003; Groński; s. 85
Reklama