Archiwum Polityki

Byłam żyrantem

Jestem jednym z negatywnych bohaterów opowieści Leszka Budrewicza o jego kłopotach finansowych [Raport „Czy człowiek może zbankrutować?”, POLITYKA 27, dot. problemów ze spłatą pożyczek bankowych – red.]: jego byłym żyrantem. Nie po raz pierwszy pan Budrewicz występuje jako ofiara sprzysiężonych sił zła. Rzecz jednak wygląda nieco inaczej: oto bodaj w 2001 r. daliśmy się (my, czyli żyranci) ubłagać, aby podżyrować mającemu ogromne problemy rodzinne koledze bardzo wysoki kredyt. W redakcji, gdzie wtedy z Leszkiem Budrewiczem razem pracowaliśmy, koledzy moi stukali się w głowę, ale ja uważałam, że znajomość jeszcze z opozycji do czegoś mnie zobowiązuje. Podobnie – jak sądzę – myślał Rafał Dutkiewicz.

Kiedy bank po raz pierwszy przysłał mi informację o problemach z kredytem, zaczęłam Budrewicza szukać. Wcale przy tym nie po to, aby robić awantury, ale dlatego, że zastanawiałam się nad jakimś programem ratunkowym. Niestety, Leszek B. zapadł się pod ziemię. Nie pracowaliśmy już razem, więc szukanie go było utrudnione. Na przekazywane przez wspólnych znajomych apele nie odpowiadał, komórki nie odbierał.

Po jakimś czasie dowiedziałam się, że sprawa kredytu jest załatwiona, bowiem na prośbę Leszka B. Rafał Dutkiewicz sprzedał jego kawalerkę.

I dla mnie rzecz by się skończyła, gdyby nie to, że po Wrocławiu – w końcu to nie Nowy Jork, dziennikarzy nie jest wielu i wszyscy się znamy – zaczęły krążyć dramatyczne opowieści o krzywdzie, jaka spotkała Budrewicza ze strony żyrantów i prezydenta Dutkiewcza. O tym, że przepisałam majątek na rodzinę, dowiedziałam się jeszcze przed publikacją „Polityki”, choć nie mam ani majątku wartego przepisania, ani rodziny, na którą mogłabym cokolwiek przepisać.

Polityka 29.2003 (2410) z dnia 19.07.2003; Listy; s. 93
Reklama