Archiwum Polityki

Tour de France

Już Roland Barthes zauważył, że Francuzi przerobili kolarski wyścig Tour de France na rycerską epopeję. Każda ze znaczących w peletonie postaci ma przypisany sobie specyficzny charakter i miejsce w strukturze opowieści. Był więc „ludożerca” Merckx – osobnik pożerający bez litości kilometry, góry i przeciwników, twardy, niemający litości dla siebie Anquetil, „swój chłopak” Bobet, udający śpiącego, lecz reagujący błyskawicznie, kiedy trzeba, „borsuk” Hinault, „intelektualista” Fignon, elegancki Roche, wiecznie drugi Poulidor. Ich nazwiska weszły nie tylko do historii, ale nawet do potocznego języka. Kiedy premier Raffarin mówi o sobie, że „jest z natury poulidorien”, nie trzeba niczego dodawać. Oznacza to, że woli grać pozornie drugie role, niż być na pierwszej linii i w światłach jupiterów. W tym roku, w obchodzącym swoją setną rocznicę Tour de France jadą m.in.: heroiczny Armstrong, który pokonał własną chorobę, czyhający na każde jego potknięcie chytry Bask Beloki, nieustraszony, ale trochę naiwny Botero, nieprzewidywalny Ulrich, „człowiek jednej góry” Virenque... Epopeja trwa i zapisuje nowe rozdziały. Jakże można by było nie śledzić jej meandrów.

I oto 7 lipca, po czterdziestu ośmiu latach, kiedy zdarzyło się to po raz ostatni, Tour de France przejeżdżał koło mojego miasteczka. Od rana, zaopatrzeni w krzesełka, stoliki, kanapki, napoje chłodzące i flagi kraju, z którego pochodzi ich faworyt (na moim odcinku była hiszpańska, niemiecka i baskijska), ciągnęli mieszkańcy nad pobliską szosę. Są tu pagórki i wiraże, stamtąd widać dłużej, tutaj kolarze będą musieli zwolnić, więc wybór miejsca ma pierwszorzędne znaczenie.

Polityka 29.2003 (2410) z dnia 19.07.2003; Stomma; s. 98
Reklama