Pierwsza rozmowa przez telefon: – Pan Witek? – Witek. – Mnie nado w Germaniu. Głos w słuchawce nie jest ani zdziwiony, ani zaniepokojony: – Kto cię przysłał? – pyta po polsku. Dokładnie tak miało być. – Zamość. – Ilu was jest? – Ja z żenoj i synom. – Bądź w piątek o szesnastej przed dworcem w Świebodzinie. Na razie przyjdź sam. Pogadamy. – Kak was uznaju? – Ja cię poznam. Opisz mi siebie i miej ze sobą gazetę, jakbyś czytał.
Przed dworcem o wyznaczonej porze kręci się kilka osób. Ormianin handlujący na bazarze w Pabianicach, który polecił użyć słowa „Zamość” i dał komórkę do Witka, powiedział, że to wysoki blondyn z grzywką, około trzydziestu pięciu lat. Pewny i skuteczny przemytnik, od lat zajmuje się przerzutem ludzi przez zieloną granicę. Utrzymuje kontakt z ormiańskim pośrednikiem z Łodzi i Afgańczykiem rezydującym w Szczecinie. Oni regularnie przysyłają mu ludzi.
Są. Dwóch – jeden z grzywką, w rozpiętej pod szyją koszuli, ma złoty łańcuch z dużym medalikiem Matki Boskiej. Drugi – niski, śniady, brunet. Zerkają w stronę stacji. To muszą być oni. Śniady to pewnie Aram, ormiański partner Witka. Nikt w barze nie ma gazety ani nie odpowiada opisowi podanemu przez telefon. Aram się niecierpliwi, spogląda na zegarek – rzadko się zdarza, żeby sztabka nie przyszła na umówione spotkanie. Sztabki, butelki, towar, małpy, trole – tak o nich mówią przemytnicy. To sztabkom zależy, nie przemytnikom. Sztabek jest dość. Zwłaszcza teraz – latem, kiedy na polskiej zielonej granicy trwa największy ruch.
Graniczne systemy
Na utartych imigracyjnych szlakach zmieniają się tylko szczegóły: konkretne punkty, w których przekracza się granicę, i przewodnicy – najniższy szczebel w przemytniczej hierarchii.