Od kilku miesięcy minister finansów prezentuje na raty i chaotycznie „program naprawy finansów publicznych”. To ważna, można by rzec kluczowa, dla kraju sprawa, bo w istocie w kasie państwa brak pieniędzy, całe społeczeństwo żyje na kredyt, a publiczne środki są marnotrawione. Dotychczas będący u władzy politycy nie palili się do radykalnych rozwiązań: cięcia wydatków, ograniczania i racjonalizacji programów socjalnych, dopasowania do faktycznych możliwości budżetu rozmiarów państwa opiekuńczego. Zazwyczaj, bez względu na partyjny rodowód premiera, co roku rósł zarówno dług publiczny jak i niektóre podatki. Odsuwanie kłopotów dawało rządzącym wytchnienie i pozór spokoju społecznego.
Tym razem jednak sytuacja jest inna i byle czym wykpić się nie uda. Chcąc zachować szanse rozwoju kraju w najbliższych latach rząd już teraz musi znaleźć dodatkowe miliardy złotych na obowiązkową unijną składkę i własny udział Polski, niezbędny do uruchomienia unijnych programów rozwojowych. Bez tego, bez żadnej przesady, grozi nam gospodarczy marazm i zaprzepaszczenie wielkich szans, jakie właśnie otwiera przed nami członkostwo we Wspólnocie. Kolejnego plastra przykleić się więc nie da. Co w tej sytuacji rząd ma nam do zaproponowania?
Wiele wskazuje na to, że niestety same stare recepty. Najbardziej znaną i ważącą częścią programu ministra finansów są znowu ruchy podatkowe. Ponieważ przedsiębiorcom, przy słabo kręcącej się gospodarce, trzeba choć trochę zmniejszyć obciążenia, wicepremier Grzegorz Kołodko postanowił sięgnąć do kieszeni obywateli. Zniesieniu zdecydowanej większości ulg nie towarzyszy jednak wzrost progów podatkowych ani tym bardziej wprowadzenie relatywnie niskiego podatku liniowego dla wszystkich. Jeśli jego pomysły przejdą, to – mimo wprowadzenia czwartej stawki podatkowej w wysokości 17 proc.