Archiwum Polityki

Moja Babka i Unia Europejska

Moja babka przez całe swoje blisko dziewięćdziesięcioletnie życie nie ruszała się z miejsca. Na palcach jednej ręki da się policzyć wszystkie jej podróże i nie były to dalekie jazdy. Najdalej: raz albo dwa razy z Wisły do Krakowa. W Warszawie nie była nigdy, bolała nad tym i ja teraz, kiedy z okna na Hożej sprawdzam godzinę na Pałacu Kultury, bardzo tym się wzruszam, choć przecież nie ma co przesadzać. Nie była w Warszawie, bo była dziwaczką, mało to razy Wantułowie zapraszali: – Marysiu przyjedź, musisz w końcu do nas przyjechać, wybierzcie się z Jerzym, musicie przyjechać do nas na Kredytową, musisz Warszawę przecież zobaczyć, czekamy.

Dziadek Jerzy, owszem, jeździł nieraz, jako naczelnik wiślańskiej poczty podróżował w zawalonej paczkami i ciemnej jak wnętrza tych paczek salonce wagonu pocztowego, on tak, on jeździł, bywał, opowiadał, ona nigdy. Jak tylko słyszała, że pada rytualna propozycja (Marysiu przyjedź), niebywałe popłochy ją ogarniały, śmiała się nerwowo, rękami machała, za głowę łapała, słowem zachowywała się tak, jakby nie wiadomo w jakich ekscesach miała brać udział, jakby nie pociągiem do stolicy, ale rakietą na Księżyc miała lecieć. (Większy tylko szał ją ogarniał jak jakiś elegant z Cieszyna albo z samych Katowic próbował ją w rękę pocałować, wtedy w głąb domostwa z przykurczonym na plecach ramieniem pędem uciekała).

Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że miała swoje powody, gospodarstwa przecież na dzień nawet, o paru dniach nie mówiąc, nie da się zostawić, a nawet jakby zostawić, to kto wydoi krowy? Kto wydoi krowy? Jak dochodziło do artykulacji tego pytania, przychodził kres wszystkiego. Do dziś mam w sobie cień przeświadczenia, że pytanie: Kto wydoi krowy?

Polityka 21.2003 (2402) z dnia 24.05.2003; Pilch; s. 108
Reklama