Archiwum Polityki

Krzyk czapli

Ilekroć dostaję zaproszenie do udziału w jakiejś konferencji naukowej, zawsze zdumiewa mnie oczekiwanie organizatorów, którzy uważają, że powinienem zawczasu przesłać moje wystąpienie na piśmie, na dyskietce (i tu następuje określenie formatu), a następnie dołączyć streszczenie i tłumaczenie streszczenia na angielski. Wszystkie te oczekiwania są wśród naukowców rutyną, ale jako profesor-artysta – zajmujący się jeszcze dodatkowo dyscypliną, która nazywa się modnie komunikacją społeczną – mam wrażenie, że gdzieś czas się zatrzymał. Niewątpliwie w minionym stuleciu, kiedy kontakty między ludźmi były o wiele bardziej utrudnione, taki sposób konfrontacji osiągnięć mógł być uzasadniony, ale dzisiaj, w czasach Internetu, jeśli mam już moje wystąpienie na dyskietce, to nie rozumiem, po co miałbym trudzić się długą podróżą i odczytywać głośno wcześniej zapisane stronice, jeśli uczestnicy mogą się zapoznać z moimi poglądami czytając je na ekranie komputera i nie wychodząc z domu.

Jako przybłęda pośród rasowych humanistów wnoszę swoje obiekcje nieśmiało i dostaję zwykle w odpowiedzi zapewnienie, że prawdziwy sens kongresów realizuje się w trakcie kuluarowych spotkań, stąd też bardzo poważnie traktowane przerwy na kawę czy herbatę.

Materiały, które mają się znaleźć w kongresowej publikacji, stanowią w świecie akademickim element, na którym buduje się szczeble kariery. Jeśli kongres jest ważny, a materiał przyjęty, to akademik zbliża się do szczebla, o który się ubiega: jest krok bliżej do habilitacji ewentualnie profesury. Rozumiem, że w nauce muszą być obiektywne kryteria promocji karierowej, ale oglądając liczne kongresy z bliska nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wystarczy odrobina wytrwałości i każda miernota się dochrapie upragnionego tytułu.

Polityka 21.2003 (2402) z dnia 24.05.2003; Zanussi; s. 113
Reklama