Politycy nie mają u nas dobrej prasy. To znaczy – jakakolwiek by była prasa, zawsze jest dla nich niedobra. Cieniem wraca postać Wielkiego Fryca, włóczącego się po drogach swego państewka z sękatym kijem. Gdy wypatrzył grymaśnika, malkontenta, krytykanta, okładał go kijaszkiem, pokrzykując:
– Kochać! Kochać mnie macie!
A czy to łatwo pokochać polityków? Można się rozczarować. Wiem o tym z własnego doświadczenia. Rzadko odwołuję się do wspomnień z czasów, kiedy byłem dzieckiem, czy jak kto woli przemądrzałym bachorem. Właśnie wtedy podczas inauguracji nowego roku szkolnego zobaczyłem pierwszego w życiu polityka. Przyjechał do wybranej szkoły wygłosić przemówienie, transmitowane do wszystkich uczniów w Ludowej, zebranych na porannych apelach. Minister był purchlowaty, rumiany, oszklony okularami. Tak to zapamiętałem – spodnie w ochronnym kolorze szarości miał krótsze niż kadencję. Najbardziej niewrażliwym organem ministra okazał się nos – dygnitarz nie zauważył, kiedy go za nos wodzą towarzysze o sprawdzonym stażu.
Tyle opisu. Teraz akcja: stałem z puszką na datki na szlachetny cel: Korea, bici w USA Afroamerykanie, strajkujący autobusiarze w Paryżu, coś z tej poetyki. Przyszło mi do głowy, że zbiorę najwięcej, podchodząc do ministra i pobrzękując zgromadzonym na dnie puszki bilonem. Minister cofnął się o krok, widząc, że nie odchodzę, dalej potrząsając charytatywną skarbonką. Nerwowo grzebał po kieszeniach, wyciągając jakieś karteluszki, spinacze, strzępy notatek z numerami telefonów. Niestety, pieniędzy nie znalazł. Prychnął gniewnie i oddalił się z szybkością światła. A ja stałem jak głupi, [unknown_code]bogatszy o doświadczenie, że szeroki gest, gdy idzie o państwową kasę współgra z niechęcią do pozbywania się własnych zaskórniaków.