Za wynajęcie jednego autobusu, który zabiera 40–50 górników ze Śląska lub stoczniowców z Wybrzeża na manifestację do stolicy, trzeba zapłacić ok. 2 tys. zł. A zdarza się, że pod rządowymi gmachami protestuje do 20 tys. osób. Na protest w stolicy trzeba uzbroić się w transparenty, petardy, styliska i jajka. W drodze powrotnej wypada się trochę napić – no przecież nie za swoje! Za darmo też nikt nie pojedzie. Protestujący dostają ze związkowej kasy wyrównanie za utraconą dniówkę – bywa, że bogate organizacje płacą po 100 zł! Ładna dieta. Jeden wyjazd na manifestację to, zdarza się, wydatek rzędu kilku milionów złotych. Wygląda na to, że mamy w Polsce bardzo bogate związki.
– Bogaci są tylko ci z OPZZ i Solidarności, bo zostali uwłaszczeni majątkiem i pieniędzmi przez swoje rządy – mówi działacz Sierpnia 80 ze śląskiej kopalni. – Teraz dodatkowo kręcą różne interesy. Rano przewodniczący związku chodzi na pasku prezesa kopalni, po południu – wielki biznesmen. Ludzie to widzą, dlatego tamtym topnieją szeregi.
Reguły gry
Wszystkim topnieją szeregi. Do związków należy u nas – wynika z opublikowanych w marcu badań CBOS – niespełna 20 proc. ogółu zatrudnionych. W krajach UE „uzwiązkowienie” jest przynajmniej czterokrotnie większe. Przodujemy za to w Europie w związkowym pluralizmie: mamy ponad 300 organizacji ogólnokrajowych i drugie tyle o zasięgu lokalnym. Tylko w górnictwie węgla kamiennego działa blisko 30 związków. Jak kraj długi i szeroki związki zawodowe wzięły się za gospodarcze interesy. Z obrońców pracowników stają się pracodawcami.
Konkurencja na tym rynku jest duża, ludzi ubywa, bo zakłady padają, więc poszczególne organizacje kuszą, czym mogą. Składki podwyższyć nie można, a na kuszenie trzeba pieniędzy, bo jak nie będzie odpowiedniej ilości członków, to działacz straci etat (zakład funduje związkowcowi posadę, jeśli w organizacji jest 150 osób).