Kto dawno nie widział Daniela Ortegi, mógł nie wierzyć własnym oczom. Po 17 latach nieobecności w pałacu prezydenckim niewiele zmienił się fizycznie i nadal naród mówi o nim po prostu Daniel, ale zdecydowanie zmienił ton. Ten dawny przywódca sandinistowskiej rewolucji, który obalił dyktatora Somozę, podczas inauguracji odzyskanej prezydentury mówił o solidarności, rodzinie, rekoncyliacji, chwalił umiarkowanie oraz cytował Jana Pawła II. Wiceprezydentem mianował Jaime Moralesa Carazo, byłego somozistę i swego dawnego śmiertelnego wroga, zyskał przychylność kardynała Miguela Obando y Bravo, innego nieprzyjaciela sprzed lat, i nawet George Bush zadzwonił z gratulacjami i propozycją grubej kreski. Wszystkim tym zabiegom musiał się przyglądać z rosnącym obrzydzeniem Hugo Chavez, uczestniczący w inauguracji kolega prezydent z Wenezueli. On niedawno ogłosił u siebie „wenezuelski socjalizm” i zapowiedział szereg nacjonalizacji. Chaveza na to stać, bo ma ropę, Nikaragua, najbiedniejszy obok Haiti kraj regionu, jest trwale uzależniona od pomocy zagranicznej, w tym USA i UE. Poza wszystkim więc Daniel nie miał wyboru.