Najlepiej byłoby zatkać media jednym wielkim moherowym beretem, ale dopóki nie ma na rynku beretów w rozmiarze XXL, każdy bije, czym może. Najbardziej krewka jest prawica, która niedawno, na pogrzebie gen. Pinocheta, spuściła dziennikarzom z całego świata takie baty, że niektórzy trafili do szpitala. Dawniej pinochetyści wyciszali media inaczej – dziś pozostały im parasolki.
Bywa jednak, że w kontakcie z mediami i mój parasol otwiera się sam, a moherowy beret opada mi na oczy. Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny miesięcznika „Więź”) w sporze o abpa Wielgusa napisał niefortunne zdanie: „Naukowcem można było zostać i bez wyjazdów zagranicznych”. To tylko drobny przykład tego, jak posługujemy się historią do celów doraźnych. Owszem, bez wyjazdów zagranicznych można było zostać uczonym, ale kalibru Trofima Łysenki, Olgi Lepieszyńskiej czy największego językoznawcy wszystkich czasów. Natomiast, pisząc serio, nauka polska wyszła z II wojny światowej oraz stalinizmu zdziesiątkowana, odcięta od nauki światowej przez całe pokolenia, biedna jak mysz kościelna. Młodzi ludzie – fizycy, chemicy, lekarze, socjologowie, ekonomiści – patrzyli na zagranicę z nadzieją, jako na jedyną możliwość pracy ze światową czołówką, w prawdziwych laboratoriach, klinikach i bibliotekach bez prohibitów.
Szczęśliwcy, którym udało się wyjechać na konferencję czy seminarium, przywozili książki, odbitki prac naukowych, a nawet odczynniki i szkło laboratoryjne. Zachodni, głównie amerykański, program stypendialny był wielką szansą dla ludzi, dla nauki, dla Polski. Pragnienie wyjazdu na stypendium było wśród młodych naukowców powszechne i uzasadnione. Nie każdy był Immanuelem Kantem, który przez całe życie nie ruszył się w Królewca.