Jeremiasz Barański zanim powiesił się (albo padł ofiarą skrytobójstwa – to jeszcze nie jest jasne) w wiedeńskim areszcie, przez wiele lat miał zapewnioną w Niemczech i Austrii nietykalność dzięki współpracy z tamtejszymi policyjnymi służbami specjalnymi. Popełniał przestępstwa, ale unikał kary. W 1998 r. przy poparciu swoich policyjnych protektorów (podobno zapłacił im milion szylingów) otrzymał austriackie obywatelstwo. Spod Wiednia, gdzie mieszkał, kierował, jak twierdzi prokuratura, działalnością przestępczą w Polsce. Kiedy po śmierci Jacka Dębskiego poczuł, że pętla się zaciska, ujawnił przestępstwa, jakich mieli wspólnie z nim dokonywać oficerowie austriackiej grupy policyjnej EDOK (zwalczającej przestępczość zorganizowaną). Grupę rozwiązano, a dwóch funkcjonariuszy po błyskawicznym procesie skazano na więzienie. Tuż przed śmiercią zasypał kolejnych sześciu policjantów.
Dzisiaj już wiemy, że podobną metodę zastosował pod koniec lat 90. Białorusin Igor Pikus, zastrzelony w marcu w Magdalence. Poszukiwany przez sądy niemieckie i białoruskie chronił się w Słubicach, Rzepinie i Gorzowie. Za donos na dwóch słubickich policjantów (pomówił ich o branie łapówek) otrzymał z gorzowskiej prokuratury zaświadczenie, że w związku z prowadzonym postępowaniem jest niezbędny na terenie kraju. Taki glejt oznaczał zakaz deportacji i umożliwiał mu legalny pobyt w Polsce, który wykorzystywał na popełnianie przestępstw. Po tekście „Polityki” (nr 14) o Pikusie prokuratura w Gorzowie podawała w wątpliwość fakt, że Wołodin (pod takim nazwiskiem działał przy zachodniej granicy) i Pikus to jedna i ta sama osoba. Dzisiaj, jak informuje rzecznik tej prokuratury Dariusz Domarecki, to już nie ulega wątpliwości, wreszcie dokonano ekspertyz daktyloskopijnych.