Mam w zasięgu wzroku banalny ludzki dramat. Młode małżeństwo z małym dzieckiem ledwie trzy lata po ślubie rozpada się i nie wiadomo, czy można coś zrobić, żeby je uratować. Do tego nie ma pewności, czy ratować należy, bo jeśli związek i tak ma się rozpaść, to może lepiej, by rozpadł się szybciej. Długa agonia może się przyczynić do większych strat moralnych i zaciążyć na życiu dziecka. Jako scenarzysta widzę przed oczami kawałek telewizyjnego serialu, tyle że od punktu widzenia obserwatora zależy, czy to będzie głupawa telenowela, czy też bergmanowskie sceny z życia małżeńskiego. Upieram się, że różnica jest w sposobie patrzenia, bo świadomość uczestników małżeńskiego dramatu jest czymś wtórnym. Niezapomniane bergmanowskie sceny, oglądane z punktu widzenia powiedzmy niemądrych sąsiadów, mogłyby wyglądać banalnie, obserwator głęboki – przeciwnie – zobaczy kosmiczną katastrofę, jaką jest utracona harmonia i szczęście w rodzinie. Zobaczy to nawet tam, gdzie sami uczestnicy dramatu nie rozumieją niczego i tylko warczą na siebie, biorąc odwet za krzywdy doznane od partnera.
Młodzi ludzie, o których dzisiaj piszę, mieszkają w niewielkim mieście i cały dramat odbywa się jawnie na oczach rodziny, sąsiadów i znajomych. Gdyby rzecz działa się w wielkiej metropolii, a bohaterowie dramatu byli wykorzenieni, gdyby nie mieli żadnych więzów, które ich łączą z jakimś środowiskiem, problem byłby wyłącznie ich sprawą. Ponieważ jednak miasto jest niewielkie, a rodzina dość rozgałęziona, pojawia się coś takiego jak osąd środowiskowy, presja społeczna i tak dalej.
Młodzi zaplątani w małżeński kryzys narzekają na to, że ktoś z zewnątrz: rodzina, przyjaciele, sąsiedzi i znajomi, obserwuje ich dramat i ma o nim swoje zdanie.