Gubernatorowi republikaninowi w stanie zdominowanym przez demokratów ekranowa sława i urok osobisty nie wystarczą. Możliwe, że po przyszłorocznych wyborach gwiazdor wróci do Hollywood, gdzie już przygotowuje się podobno dla niego ciąg dalszy filmu „Prawdziwe kłamstwa”. Ale możliwe też, że przygoda Schwarzeneggera z polityką potrwa dłużej, bo były mistrz napinania mięśni ma talenty przywódcze.
Aahrnold, jak poufale nazywają go Amerykanie (gardłowe „r” przypomina o jego austriackim pochodzeniu), objął rządy w Złotym Stanie jesienią 2003 r. po referendum, w którym przedterminowo odwołano jego nieudolnego demokratycznego poprzednika Graya Davisa. Chociaż oficjalnie reprezentował GOP, republikanów, postrzegano go jako outsidera spoza świata polityki, nienależącego do partii, układów i grup nacisku. Jak dobry cyborg miał uratować Kalifornię przed bankructwem i rozprawić się z biurokracją broniącą status quo. Jego fiskalny konserwatyzm i liberalizm w sprawach kulturowo-społecznych pasował do zamożnych, ale i kochających wolność, hedonistycznych i tolerancyjnych Kalifornijczyków.
Z początku wszystko szło jak po maśle.
Cieszący się wielkim kapitałem zaufania Schwarzenegger załatał ogromną dziurę w budżecie bez cięć wydatków i podnoszenia podatków. Wystarczyło odwołanie się do woli ludu – w referendum stanowym – czy godzi się na redukcję deficytu przez nowe zadłużenie: emisję obligacji wartości 15 mld dol.
Kalifornijczycy ochoczo przystali na dalsze życie na kredyt, budżet uchwalono i republikański gubernator żył przez następne miesiące w niezmąconej harmonii z demokratyczną legislaturą stanu. Wybaczono mu nawet, że swoich oponentów nazwał panienkami (Girlie men). Latem zeszłego roku był gwiazdą na przedwyborczej konwencji republikanów w Nowym Jorku.