Jeśli ktoś się nudzi, to znaczy, że przebywa w kiepskim towarzystwie: w swoim własnym – powiada La Rochefoucauld. A czy u nas można się nudzić? Wykluczone. Co dzień szefowie politycznej kuchni polecają jakąś aferę. Podobno nawet w leśnych ostępach zwierzątka zastanawiają się:
– Jak mówić: wilczyska, stado wilków, sfora?
– Najlepiej mówić – wtrąciła się wiewiórka – grupa trzymająca władzę.
Inna sprawa: sytuacja grupy nie jest świetna. Straciła odstraszającą siłę. I, żeby wytrwać przy zwierzątkach, zdarza się tak, jak w opowiastce: zaspany niedźwiedź potyka się o zajączka. Bierze go za kark, podnosi do góry.
– Dać ci w mordę? – odzywa się zhardziały zajączek. – Odstaw mnie na miejsce!
Trwa sezon łowiecki na człapiące niedźwiedzie. Coraz mniej mateczników, coraz więcej szczwaczy i ochotników z nagonki. Nie tylko minister Kurczuk boi się czytać gazety. Ja także, chociaż z bardziej prozaicznego powodu: sentymentalny jestem, łatwo się wzruszam, jak przystało na uczuciowca.
Ot, przeczytałem w „Trybunie” zwierzenia Longina Pastusiaka. I zaraz ściana łez oddzieliła mnie od tej opowieści. Cóż to bowiem za przygoda spotkała marszałka Senatu? Poleciał do USA. Miał glejt zwalniający z kontroli na lotnisku. Tymczasem kontrolerzy kazali mu zdjąć buty. Coś im piszczało, gdy sprawdzali obcasy. „Okazało się – relacjonuje Longin P. – że w podeszwach są jakieś metalowe elementy... Badano mi więc aparaturą również skarpetki. I niemalże puszczono mnie w samych skarpetkach, ponieważ moje buty były gdzie indziej i przez kogo innego badane. To wszystko bardzo zbulwersowało towarzyszących mi dyplomatów”.