W ciągu kilku tygodni Amerykanie ośmieszyli ONZ, skłócili Europę i po efektownej kampanii zabrali się do narzucenia pax americana w samym mateczniku kultury islamskiej. Stany Zjednoczone jako światowe imperium, Rzym naszych czasów?
To porównanie powraca jak refren. Tuż przed rozpadem ZSRR Paul Kennedy w głośnej książce „Mocarstwa świata. Narodziny, rozkwit, upadek” przestrzegał amerykańską klasę polityczną, by USA nie przeciągały struny i nie angażowały się w odległe konflikty. Dziś jedynie cierpko stwierdza, że w obliczu ogromnej asymetrii siły Ameryce nie pozostaje nic innego jak być sobą, bo od czasu, gdy pierwsi osadnicy wylądowali w Wirginii, Amerykanie byli narodem imperialnym. I nie pomogą żadne europejskie lub chińskie protesty.
Z wysokości Kapitolu
W „Foreign Affairs” dwaj politolodzy obliczyli, że amerykańskiej supremacji może zagrozić jedynie strategiczna współpraca Rosji, Chin, Japonii i Niemiec. Ale nawet tak dziwaczny sojusz potrzebowałby co najmniej dwudziestu lat, by dorównać Ameryce. Słowo „imperium”, do niedawna zastrzeżone jedynie dla sił zła („Imperium atakuje”), przestało być w USA tabu.
Prezydent Bush w czasie parady zwycięskich dywizji raczej nie włoży na ramiona płaszcza rzymskiego imperatora, ale już ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych byli zapatrzeni na Rzym. Budynek parlamentu nazwali Kapitolem. Izbę wyższą – senatem, a uwolnione od brytyjskiej kurateli państwo – łacińską maksymą e pluribus unum (w wielości jedno). Nawet pierwszego prezydenta amerykańskiej republiki Jerzego Waszyngtona nazywano niekiedy imieniem cesarza Augusta.
Porównanie dwóch supermocarstw, oddzielonych od siebie dwoma tysiącami lat, musi być zwichnięte.