W spadku po na razie zaginionym bez wieści Saddamie Irakijczycy dostali nie tylko bogaty w ropę kraj, ale także zabiedzone, zastraszone i zdemoralizowane społeczeństwo. Nie jest tajemnicą, że alianccy dowódcy nie wiedzą, jak ich przekonać, że życie może się toczyć zupełnie inaczej, to znaczy normalnie. Irakijczycy, którzy mieli witać z radością armię oswobodzicieli, nie bardzo chcą im i sobie w tym pomóc.
Alianckie samoloty zrzuciły nad Basrą, Bagdadem, Nasiriją, Mosulem i innymi irackimi miastami kilkanaście milionów ulotek. „Naszym wrogiem jest reżim Saddama Husajna, a nie iracki naród”, „Razem wygrajmy wojnę o wolny Irak” – głosiły napisy w językach arabskim i angielskim. Sojusznicy obiecywali dostawy żywności, wody i leków – wszystkiego co potrzebne w miejscu, gdzie kilkanaście godzin wcześniej ucichły strzały. Przywiozą jedzenie ciężarówkami z Kuwejtu i statkami do portu w Umm Kasr – spodziewali się mieszkańcy Basry już drugiego dnia oblężenia. Młodzi mężczyźni widząc kamery reporterów rzucali kamieniami w portret Saddama Husajna na frontonie miejscowej fabryki. Pięć dni później te same kamienie leciały w stronę brytyjskich wozów bojowych i samochodów dziennikarzy. Tak mieszkańcy reagowali na brak wody, prądu, zamknięte sklepy i grasujących szabrowników.
Konwoje z zapowiadaną przez aliantów pomocą docierają nieregularnie. Prowiantu i wody, co było do przewidzenia, nie starcza dla wszystkich potrzebujących. Paczki z racjami żywnościowymi, kontenery z wodą mineralną, puszkami, ryżem i mąką wyładowują w porcie Umm Kasr amerykańscy żołnierze z wojsk inżynieryjnych. Dary wiezione są do Basry uruchomioną już przez Brytyjczyków linią kolejową. Transporty błyskawicznie znikają w tłumie czekających na bocznicy. Ludzie rozdzierają worki, mąka i cukier sypią się na ziemię.