W moich nieustannych podróżach poczyniłem dosyć ważne spostrzeżenie dotyczące wrażenia, jakie robią na mnie przypadkowi towarzysze podróży. Otóż często bywa tak, że widok egzotycznego tłumu przewalającego się przez lotniska ożywia wyobraźnię i stanowi swoiste doznanie estetyczne. Miewa też wartość poznawczą, kiedy skupiona uwaga pozwala mi przezwyciężyć europejski brak doświadczenia i rozróżniać na przykład Japończyków, Koreańczyków i Chińczyków. W samej Europie często ćwiczę uwagę, wyłapując w tłumie charakterystyczne sylwetki bałkańskie czy obywateli byłego Związku Radzieckiego, których wciąż jeszcze wyróżniają elementy stroju czy też zachowania. Pozostawię na inny felieton wciąż aktualny temat naszych rodaków w podróży, dziś natomiast podzielę się z państwem spostrzeżeniem płynącym z introspekcji. Często zdarza mi się, patrząc na tłum podróżnych, zadziwić się tym, że nagle pojawiło się tyle niesympatycznych twarzy. Wiem, że nie warto wtedy pytać, na jakim lotnisku się znalazłem ani szukać jakichkolwiek wyjaśnień poza moim własnym stanem ducha. Jeśli wokół pojawia się wiele antypatycznych twarzy, to znaczy, że jestem wyczerpany nerwowo. Należy zaniechać dalszych myśli na ten temat i spróbować się zdrzemnąć (popularne w Rosji porzekadło radzi człowiekowi, który usłyszał od kilku kolejnych osób, że jest pijany, iść do łóżka, nawet jeśli jest przekonany, że nic nie pił).
Po tym wstępie pozwolę sobie na wyznanie, które świadczy o tym, że nie posłuchałem rady, której sobie sam udzieliłem. Trafiłem kiedyś na Okęciu do saloniku dla częstych pasażerów i zmagałem się z bólem istnienia wynikającym, jak zwykle, z nadmiaru różnych uciążliwych zajęć. Pasażerowie w saloniku wyglądali dość antypatycznie, ale jeszcze bardziej niemiła wydała mi się obsługa: troje młodych ludzi gadających głośno przez telefon o zupełnie prywatnych sprawach, a potem uzgadniających nad głowami pasażerów pełnym głosem, co jest dobrego na obiad w stołówce portów lotniczych.