To były czasy przedtelewizyjne. Ciszę przerywało skrzypienie poniemieckich mebli, porzuconych przez właścicieli w panice ucieczki, głosy dobiegające z radia, Volksempfängera, ebonitowej skrzynki ze spiłowanym hilerowskim orłem. Ale najważniejsze w mieszkaniach zapamiętanych z dzieciństwa przychodziło razem z gośćmi. Każdy był opowieścią; jej pointa to życie domagające się słów. Słowa potwierdzały cud ponownych narodzin. Nikogo nie dziwiło, że ulicami miasta, gdzie na murach bielały napisy LSR, oznakowania schronów – wielu przechodniów mówiło do siebie, gestykulowało, kłóciło się z przeszłością, przekonywało los.
Wieczorne opowieści zastępowały baśnie dzieciństwa. Ich bohaterowie – teraz pijący herbatę, palący papierosy Wolność i unrowskie Camele – byli w tych opowieściach obdarzeni czarodziejską mocą, darem pokonywania zła. Sąsiad z drugiego piętra łódzkiej kamienicy stawał się wielkoludem przerzucającym przez mur całe rodziny, o czym mówił burkliwie, zawstydzony swoją siłą, chowając dłonie o żółtych od nikotyny paznokciach, kiedy w opowieści znalazła się migawka – skręcenie karku szmalcownikowi. Kobieta o blond włosach podretuszowanych czernią odrostów opowiadała o synu. Zapowiadał się na wielkiego poetę – wszystkie matki w marzeniach są Salomeą Słowacką. Syn nie zdążył zadebiutować przed wojną. Za murem napisał poemat „Ostatnia twarz lorda Byrona”. Poemat zakopano w piwnicy domu, Niska 7. Matka szukała go daremnie rozgrzebując rumowisko. Ale nie straciła nadziei: wiersze odnajdą się, ktoś natknie się na bańkę po mleku, w której je upchnięto. Ostatnia twarz lorda Byrona...
Widzę za to kadr po kadrze opowieść pani Jadzi. Kiedy Bóg odwrócił twarz od swego ludu, ortodoksyjni rabini postanowili przebłagać go, wzorem mieszkańców miasteczek zaludnionych przez krewnych i powinowatych Lejzorka Rojtszwanca.