Od wielu lat uczestniczę w budowie szkoły, która ostatnio rozwinęła się i ma obok klas podstawowych gimnazjum, liceum, a także trzyletnią wyższą uczelnię, kształcącą nauczycieli. Na podstawie dość częstych kontaktów z rzeczoną szkołą od czasu do czasu bezinteresownie zadaję sobie pytania o to, jak należy kształcić młodzież.
Idea budowy szkoły, powzięta wiele lat temu, wyrosła z przekonania, że czterdzieści lat powojennych przyniosło wiele fatalnych nawyków, które powodują, że nasza edukacja jest nienowoczesna, nieskuteczna i niekonstruktywna, to znaczy nie przygotowuje absolwentów do rozwiązywania zadań, z którymi spotkają się w życiu. Minęło wiele lat od początku naszych wysiłków. Szkoła wzniesiona od zera, z niezłą kadrą wcześniej już sprawdzonych wychowawców, funkcjonuje i uchodzi za dobrą i pożądaną, o czym świadczy napór kandydatów. Ja natomiast nadal pozostaję w nieświadomości tego, jak naprawdę trzeba kształcić młodzież.
Doświadczenia, które obserwuję w krajach zachodniej Europy (a tym bardziej po drugiej stronie Oceanu), świadczą o tym, że zasoby wiadomości, które młodzież wynosi ze szkoły, są niewielkie, umiejętności natomiast są dość spore. Nie mam wątpliwości: należy wkładać uczniom w głowę pewien kanon wiedzy, która jest najdalsza od życia, ale jednocześnie gdzież, jeśli nie w szkole, mamy się nauczyć jasnego wyrażania naszych potrzeb i poglądów, a także użytkowania osiągnięć cywilizacji, która nas zewsząd otacza. Po sformułowaniu tego zdania wpadam natychmiast w spiralę zazębiających się wzajemnie komunałów o tym, że wobec tego, jak szybko się świat zmienia, nieważne jest, czego nauczy nas szkoła, ważne jest natomiast, czy uczy się uczyć, bo przyjdzie nam całe życie uczyć się rzeczy nieznanych.