Sejm znaczną przewagą głosów (417 za) uchwalił, że o przystąpieniu do Unii zdecydujemy w dwudniowym referendum.Oprócz wyniku głosowania obywateli o powodzeniu polskiego referendum zadecyduje frekwencja. Przykład Węgier pokazał, że wcale nie musi ona przekroczyć 50 proc.; tam do urn poszło zaledwie 45 proc. Takie obawy istnieją również w Polsce, gdzie o uznaniu wyniku referendum unijnego za wiążący decyduje przekroczenie progu 50 proc. frekwencji. W ostatnim referendum konstytucyjnym udział wzięło zaledwie 42,8 proc. Polaków. Jeśli i teraz obywatele zostaną w domach i nie będzie wymaganej frekwencji, wówczas Sejm ponownie podejmie uchwałę „w sprawie wyboru trybu wyrażenia zgody na ratyfikację”. Sejm będzie miał znowu dwie możliwości – albo kolejne referendum, albo ustawę w tej sprawie.
Ponieważ uchwała ta musi być podjęta bezwzględną większością głosów (głosów „za” musi być więcej niż łącznie głosów przeciwnych i wstrzymujących się), niewykluczone, że posłom nie uda się przegłosować żadnego z wniosków, jeśli tylko rozpoczną się manipulacje kworum i taktyczne wstrzymywanie się od głosu.
Wówczas, zdaniem konstytucjonalisty prof. Piotra Winczorka, mogłoby dojść do swoistego pata. Nie będzie bowiem wiadomo, w jaki sposób ratyfikować traktat. Taki wariant jest jednak mało prawdopodobny. Gdyby Sejm wybrał drogę ustawową ratyfikacji traktatu unijnego (bo powtarzanie referendum w krótkim czasie byłoby i kosztowne, i bezcelowe), wówczas ustawa ta musiałaby przejść zarówno w Sejmie, jak i w Senacie większością co najmniej 2/3 głosów (czyli przewagą 307 głosów przy pełnym składzie Sejmu). Mniejsze poparcie w którejkolwiek z izb oznaczałoby, iż parlament nie wyraża zgody na ratyfikację traktatu akcesyjnego i to kończyłoby sprawę (czyli ostatecznie zablokowało nasze wstąpienie do Unii), podobnie jak negatywny wynik wiążącego – czyli przy frekwencji powyżej 50 proc.