Jest taka opowiastka bliskowschodnia: król Dawid zdecydował się na kąpiel. Zdjął szczerozłotą koronę, zanurzył się w Jordanie. Po kwadransie wylazł z wody. Szukał, szukał, ale korony nie znalazł.
– Nas wtedy nie było! – zawołał słuchacz opowiastki, Arab.
– No właśnie – przerwał mu zwolennik tradycji, mówiącej o wyłączności praw ludu Księgi do całego terytorium.
Arabów wtedy nie było. A my dzisiaj będziemy w Iraku. I to w niezłym towarzystwie: Amerykan, Angol, Australijczyk. A gdzie Ruski? Ruskiego nie zaprosili do tego dowcipu, żeby spointował sytuację. Wygląda na to, że Francuz ze swoim – ach, pardon, och, pardon – też się nie załapie. Tym bardziej Niemiec, zdeklarowany pacyfista. Dlaczego nam się udało? Znowu wyręczę się historyjką sprzed lat, dotyczącą kogo innego. Chodzi jednak o wyjaśnienie, wolno więc pomieszać realia. Było tak: aparatczyk z aparatu wezwał na dywanik szefa kwartetu smyczkowego.
– Słuchajcie – zaczął. – Jak to jest, że w tym waszym kwartecie gra tylu starozakonnych?
– A umie pan grać na skrzypcach? – żachnął się muzyk. – Bo widzi pan: oni umieją.
To właśnie jest odpowiedź. Będziemy aktywnie obecni w Iraku, pomagając nowym władzom w administrowaniu krajem i ucząc ludność abecadła demokracji, bo to umiemy, mamy to w małym palcu, którym kiwamy w bucie. Na linii Warszawa–Bagdad wiele się wydarzy: tacy jesteśmy, że lubimy pomagać innym. Zwłaszcza gdy ci inni są nam bliscy. A więzy irakijsko-polskie zadzierzgnięte w przeszłości zostawiły w sercach i umysłach trwały ślad. Na własne uszy słyszałem, jak Irakijczyk na lotnisku w Dubaju – kiedy dopytał się, skąd jestem – wyrecytował jednym tchem:
– Bolonia, Boniek, prezydent Waliza.