Archiwum Polityki

Trafić w Saddama

1 Kiedy oglądam w telewizorze relacje z Iraku, sam nie wiem, co bardziej mnie przygnębia i co mocniej na mnie działa: dramatyczne obrazy czy głos komentującego te obrazy Waldemara Milewicza. Milewicz – największy tragik wśród współczesnych korespondentów wojennych, może nawet największy tragik w ogóle, jest – obok, ma się rozumieć, udziału wojska – najpoważniejszym polskim wkładem w bliskowschodni teatr wojenny. Wszystko w tym zamęcie jest niepewne, chybotliwe, zaskakujące, pełne niespodzianek, zgrzytów i przykrych dysonansów. Świat – jak to na wojnie – wypada z formy, treść albo idzie w rozsypkę, albo ledwo się wykluwa. W dotkniętym zawieruchą wojenną kraju wedle zgodnej i powszechnej opinii nic nie jest na miejscu. Nic – z wyjątkiem Milewicza. Jedynie Milewicz jest tam na miejscu. Jedynie pomiędzy nim a opiewaną przezeń katastrofą zachodzi związek zgody. Trumienny głos Milewicza wzbija się nad Bagdadem wyżej i brzmi donośniej niźli muzułmańskie modlitwy i lamenty. W oczach Milewicza odbija się powszechna zagłada. Kamizelka Milewicza jest jedyną prawdziwie ratunkową kamizelką w okolicy. Dla nieokiełzanego żywiołu wojny jedynie Milewicz znajduje formę, więcej, on sam w sobie jest formą dogodnie oddającą wojnę.

Oczywiście głosząc pochwałę Milewicza nie umniejszam w żadnej mierze zasług i sposobów innych zajmujących się pożogą dziennikarzy. Np. Tomasz Lis, który relacjonuje konflikt tak, jakby osobiście dowodził (ze specjalnie zresztą w tym celu zbudowanej w studio TVN kazalnicy) operacjami militarnymi – w istocie dowodzi on nimi – też zasługuje na najwyższą uwagę.

Waldemar Milewicz jednak z całą swoją posępnością, z gorzkim i przejmującym spojrzeniem weterana, który niejedną kaźń widział, z zaśpiewem i kadencją przewodnika chóru starogreckiego, spowity w szaty nienawykłego nocować gdzie indziej niż pod gołym niebem trapera – jest tam na miejscu.

Polityka 16.2003 (2397) z dnia 19.04.2003; Pilch; s. 109
Reklama