Archiwum Polityki

Zemsta Sithów

+++

Uważaj, z kim walczysz, gdyż może się zdarzyć, że przejmiesz cząstkę zła, które potępiasz. A może być jeszcze gorzej – zło przeciągnie cię na swoją stronę. Coś podobnego przytrafia się w galaktycznej scenerii „Zemsty Sithów” młodemu Anakinowi Skywalkerowi, uczniowi zacnego Obi-Wana Kenobi, który podnosi na swego mistrza świetlny miecz. Anakin przechodzi bowiem na Ciemną Stronę Mocy, zwabiony przez kanclerza Palpatine, który ukrywając swą prawdziwą tożsamość, wcale nie służy Republice.

Anakin, jak każdy zdrajca, ma ważne powody osobiste skłaniające go do podjęcia decyzji: w koszmarnych snach widzi swą żonę Padme cierpiącą w połogu, co jest zapowiedzią spodziewanego nieszczęścia. Nowy pan obiecuje mu pomoc, mami siłą, która jest w stanie zapobiec każdej katastrofie.

O najbardziej oczekiwanym filmie roku wiedzieliśmy wcześniej prawie wszystko, ponieważ tym razem George Lucas, największy obok Stevena Spielberga cudotwórca amerykańskiego kina, był mniej tajemniczy niż poprzednio. Już od dawna zapowiadano np., że najbardziej widowiskową sceną „Zemsty Sithów” będzie pojedynek Anakina z Kenobi, do którego dojdzie na wulkanicznej wyspie, nad płynącą rzeką ognia. Epizod III „Gwiezdnych wojen” (szósty zaś i prawdopodobnie ostatni w kolejności produkcji) miał więc zaskakiwać nie treścią, lecz formą, co się w zasadzie twórcom i komputerom udało. George Lucas postanowił po prostu pobić kolejny rekord świata w efektach specjalnych. Chwilami mamy nawet wątpliwość, czy to jeszcze film, czy już tylko gra komputerowa? Brakuje natomiast poezji i finezji, którą miały trzy pierwsze „Gwiezdne wojny”, o humorze też nie ma co marzyć. Ale przecież teraz, kiedy poznaliśmy brakujący epizod sagi, możemy sobie „Gwiezdne wojny” zobaczyć raz jeszcze.

Polityka 21.2005 (2505) z dnia 28.05.2005; Kultura; s. 68
Reklama