Dawniej kanikuła to była kanikuła. Jak to pisał Bolesław Prus w lipcu 1883 r.: „Jest to szkaradny miesiąc, w którym garnuszek jagód znaczy więcej aniżeli artykuł dziennikarski, wielka polityka usypia, dyplomaci wyjeżdżają na wakacje, a zwykli śmiertelnicy bardziej szukają chłodu niż dzienników. W ogóle zaś uważa się za niedobry znak, kiedy w lipcu najświeższe wiadomości interesują czytelników...”. Widocznie niedobry znak przeniósł się do nas; trudno zapaść w drzemkę, kiedy tyle się dzieje. Los jest ślepy, zgoda. Ale jakoś nas dojrzał. Przewodniczący Lepper znalazł sposób na uzdrowienie gospodarki.
– Drukować pieniądze! – oświadczył.
– Panie przewodniczący, pan wie, ile kosztuje papier? – odezwała się nieśmiało posłanka, typowana na ministra finansów.
Noc, dachy domów w świetle księżyca. Wyraźnieje postać poruszająca się w rytmie pielgrzymkowym. Na twarzy postaci uduchowienie i powaga.
– Kto to? Somnambulik? – pyta ciekawski.
– Nie, preambulik – pada odpowiedź.
Dożyliśmy bowiem czasów, gdy najżarliwiej o preambułę z Bozią w europejskiej konstytucji upomina się nasza kochana lewica. Tyle razy ją pouczano (w obecnym i zamierzchłym wcieleniu), że teraz odreagowuje. I też poucza. Mówiąc o potrzebie preambuły Józef Oleksy zauważył, że jej przeciwnik Giscard d’Estaign dysponuje najwyraźniej płytką wiedzą historyczną. I niech ktoś powie, że Biała Podlaska w porównaniu z Paryżem to wiocha. Dalej jak we fraszce pióra Adama Kadena:
– Jakże mnie własna głębokość przygnębia!
Mówiła głębia.
– No, no...
Odpowiedziało dno.
Pewnie skrzywdziłem Oleksego. On tak nie powiedział.