Tak media nazwały spis 163 tys. nazwisk osób, na których temat materiały znajdują się w zbiorach warszawskiego biura Instytutu Pamięci Narodowej. Lista została skopiowana bez wiedzy i zgody IPN (w tej sprawie toczy się postępowanie o naruszenie tajemnicy danych osobowych) i była w dyspozycji byłego dziennikarza „Rzeczpospolitej” Bronisława Wildsteina, została też upowszechniona w Internecie (IPN przyjmuje tu datę 24 stycznia 2005 r.). Lista zawiera nazwiska funkcjonariuszy byłej Służby Bezpieczeństwa, jej tajnych współpracowników, a także tzw. kandydatów na tajnych współpracowników, czyli osób inwigilowanych, zachęcanych do współpracy oraz pozostających w sferze zainteresowania służb specjalnych PRL. Mimo wielokrotnego podkreślania, że to nie jest lista agentów SB, w społecznym odbiorze w dużej mierze taką pozostała. Dlatego wiele tysięcy osób, które odnalazły na niej swoje nazwiska, wystąpiły do IPN o nadanie tzw. statusu pokrzywdzonego, co ma określić, jaki charakter mają materiały zgromadzone na ich temat w zasobach IPN. Innym efektem ujawnienia listy Wildsteina są projekty rozszerzenia lustracji, czyli działań zmierzających do ujawniania agentów SB w czasach PRL. Już dzisiaj oświadczenia lustracyjne (gdzie trzeba zadeklarować, czy było się, czy nie, pracownikiem lub tajnym agentem SB) muszą składać m.in. prezydent, premier, posłowie, ministrowie, sędziowie, adwokaci, a projekty zakładają, aby robili to też rektorzy i dziekani wyższych uczelni, radni i urzędnicy samorządowi, oficerowie służb mundurowych, dziennikarze mediów publicznych, dyrektorzy szkół. Podejrzenie o kłamstwo lustracyjne jest rozstrzygane w sądzie lustracyjnym na wniosek rzecznika interesu publicznego.