Jeśli niebawem w zasobach IPN znajdzie się teczka zawierająca porażające donosy jakiegoś niewysoko postawionego w hierarchii kapłana na Pana Jezusa, to wielkiego zaskoczenia nie będzie. Szczerze mówiąc: tylko tego jeszcze do kompletu brakuje. Prezes Kieres znajdzie się w delikatnej sytuacji, bo będzie musiał tę nowinę na specjalnie zwołanej konferencji prasowej podać do publicznej wiadomości. Będzie musiał odpowiadać na pytania, czy aby na pewno zdemaskowany kapłan był agentem, czy był tajnym współpracownikiem, czy raczej kontaktem operacyjnym, czy współpracował ze Stasi, czy kablował świadomie, nieświadomie czy podświadomie, co w gruncie było w donosach i czy podanie informacji nie jest pochopne, zwłaszcza teraz.
Posłaniec przynoszący złe wieści nigdy nie był lubiany, nieraz ucinano mu głowę, występujący obecnie w tej roli prezes jest zagrożony w ten sposób, że nie jest pewne, czy zostanie wybrany na następną kadencję. Łagodność zagrożenia jest stąd, iż na dobrą sprawę nikt, nawet on sam, nie wie, czy głosi nowiny złe czy niekoniecznie. Nie jest bowiem dalej obiektywnie pewne, czy publiczne ogłaszanie, że ktoś był agentem, jest złą czy dobrą wiadomością. Jedni uważają, że jest to wiadomość dobra, bo porządkuje najnowszą historię, oczyszcza, daje szansę okupienia win i moralnego wzmożenia. Drudzy uważają, że jest to wiadomość zła, bo sieje zamęt w dziejach, bruka, wydaje wyrok bez szansy obrony i pogrąża w etycznej niepewności. Rzecznicy natychmiastowego obnażania donosicieli mają kłopot prawny, bo ciężko jest im dowodzić, że werdykt archiwistów z IPN ma wagę ostatecznej bezapelacyjności. Rzecznicy powściągliwego demaskowania ubeków (czyli – jak chcą antagoniści – ich bronienia) działają tak, jak zawsze działa linia obrony – mnożą wątpliwości.