Czasy mojej młodości, wczesne lata 70. minionego wieku, oprócz niezliczonych innych zalet miały i tę, że były czasami doskonałych felietonistów. Co tydzień komentowali wtedy rzeczywistość Antoni Słonimski, Jerzy Urban, Hamilton (Jan Zbigniew Słojewski), Kisiel (Stefan Kisielewski), w wysokiej formie za wczesnego Gierka byli Passent i Toeplitz, Jarosław Iwaszkiewicz co tydzień publikował w „Życiu Warszawy” felieton książkowy, dla mnie ważne też były na wskroś literackie komentarze Zbigniewa Bieńkowskiego i Andrzej Kijowskiego.
W tej plejadzie Janusz Głowacki zajmował miejsce szczególne z wszystkich praktycznie powodów. Przede wszystkim pisywał nieregularnie, a doskonale – przebiegle w ten sposób stwarzając wrażenie, że jak się co parę czy nawet co kilkanaście numerów „Kultury” (jak się wtedy mówiło: warszawskiej) pokazywał w tej gazecie jego tekst, to już w samej jego obecności było znamię wydarzenia. I na ogół, a szczerze mówiąc zawsze, było to wydarzenie. Kiedy w zeszłym tygodniu na promocji wydanego właśnie przez Świat Książki wyboru swych tekstów, zatytułowanego „Jak być czytanym”, autor oświadczył z prostotą, iż on w przeciwieństwie do innych felietonistów pisywał tylko wtedy, gdy miał pomysł – nie przyjąłem tego w pierwszej chwili dobrze, dopiero myśl, że szło mu o czasy historyczne, uspokoiła mnie nieco.
Sprawa ma jednak głębsze podłoże, da się bowiem o Głowackim też całkiem skutecznie powiedzieć, iż w przeciwieństwie do innych felietonistów nie był on felietonistą. To jest podstawowy sekret tej części jego pisarstwa: pisywał felietony, ale felietonistą nie był. Nigdy się nie zaprzągł do cotygodniowego kieratu, nie mógłby w rubryce zawód wpisać sobie felietonista, nawet wizytówki takiej nie mógłby sobie obstalować.