To był maj. Czy pachniała akurat Saska Kępa, nie miało najmniejszego znaczenia, bo pachniała cała Warszawa. I równie bez znaczenia, że był to już czerwiec. Był maj w takim sensie, w jakim definiuje Witold Doroszewski słowo „umaić”: „przybrać coś pękami kwiatów, zieleni, wieńcami; pokryć ziemię zielonością, kwiatami”. Taki był maj. Do tego pogoda wspaniała, jednej chmurki. I ja – stary cynik, podówczas jeszcze młody cynik – zaciągnąłem się do tak zwanej straży papieskiej. Dostałem kepi w watykańskich biało-żółtych kolorach, ponadto (ale tego nie jestem już po latach zupełnie pewien) jakiś papierek i miałem regulować ruch tłumów na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia. Absurd zupełny.
O siódmej rano, jak się okazało grubo za późno, byłem na miejscu. Plac Zwycięstwa (tak się nazywał podówczas, a jest to miejsce, które przeżyło w ciągu ostatniego wieku już sześć zmian imion) był pełny. Moim zadaniem było więc kierowanie ludzi w boczne ulice, gdzie było prawdopodobne, że Papieża nie zobaczą, a co najwyżej usłyszą z głośników. Byłem niemal pewny, że mnie zlekceważą, jeśli nie obrzucą wyzwiskami, a nawet pobiją. Nie stało się jednak nic podobnego. Stosowali się do wskazówek z uśmiechem, posyłając mi nawet porozumiewawcze znaki. Wtedy nagle, choć, umówmy się – szczeniakiem byłem niespełna trzydziestoletnim, zrozumiałem, że dzieje się coś ogromnego. Że oto stajemy się społeczeństwem, z przedmiotów przeobrażamy się w podmioty, zresztą cholera wie, jak to nazwać.
Zajęty regulowaniem ruchu nie słyszałem kazania Papieża, słów, które dzisiaj bez końca się powtarza, ale nie były mi też niezbędne. Wiedziałem już, że nic nie będzie takie jak przedtem. Wolność jest narkotyczna, a my właśnie popadliśmy w uzależnienie.
Logiczną i nieuchronną konsekwencją była, rok później, sierpniowa Solidarność.