Archiwum Polityki

Tygodnikowi na Sześćdziesiątkę

Było lato 1989 r. Zaczynałem pracować w „Tygodniku”, Turowicz dochodził do pełni sił po ciężkiej chorobie, Pszon był w doskonałej formie, Tischner jeździł po świecie, jak zwykle, Wiedeń, Rzym, Łopuszna. Ziuta poszła do Sejmu, Krzysztof Kozłowski do Senatu. Andrzej Bardecki był w fantastycznym humorze, gołym okiem było widać, że z Bożą pomocą dokonał właśnie znacznych odkryć w dziedzinie różdżkarstwa. Sierpień był upalny, ale deszczowy. Staszek Musiał przychodził na zebrania – zwykła rzecz to była u niego – w grubym swetrze pod sutanną.

Dziś jasno widzę, jak wielka u progu nowych czasów była nasza, ich wszystkich nerwowość, ciekawość znaczna, ale nerwowość chyba większa. Z każdym dniem dawało się odczuć łeb w łeb równo z ogólną euforią rosnące szczególne zatroskanie o los pisma, pewnie, że każdy tę nerwowość po swojemu zażegnywał. Żychiewicz np. był nerwowy, ale pisał wściekle i rozlegle. Skwarnicki też pisał szeroko, ale chyba nerwowy był bardziej. Do pracy mnie przyjął Bronek Mamoń, on ze wszystkich był teoretycznie w najlepszej sytuacji – szedł właśnie na urlop. To, że szedł na urlop, dla niego było dobre, to, że na ten miesiąc powierzał mi pieczę nad działem korespondencji działu kultury „Tygodnika Powszechnego”, trochę ryzykowne. Wtedy miałem braki niewymownie większe niż dziś, a dziś mam ogromne. Dziesięć lat byłem w „Tygodniku”, z tych dziesięciu przez jeden miesiąc, jak Bronek był na urlopie, pracowałem jako redaktor. Potem, jak Mamoń wrócił, już ani on, ani nikt nie powierzał mi skomplikowanych prac redakcyjnych. Nie mówię, że rozstrzygnął pewien list do klasyka eseistyki, w którym nie rozpoznawszy autora – do tego właśnie lata, do lata 1989 pisywał on pod pseudonimem w paryskiej „Kulturze”, skąd na Boga miałem wiedzieć – nie rozpoznawszy zatem klasyka, odpisałem z uprzejmą zachętą, by miał cierpliwość, próbował dalej, był wytrwały, a być może kiedyś ujrzy swe nazwisko w druku.

Polityka 14.2005 (2498) z dnia 09.04.2005; Pilch; s. 102
Reklama