Archiwum Polityki

Sam już nie wiem

+++

Muszę się przyznać, że trochę się pogubiłem. Słucham tej płyty już któryś raz i nie potrafię na razie odpowiedzieć na najprostsze pytania:

1. Czy „Luckyday” mi się w podoba?

2. Jaki/e styl/le reprezentuje artystka?

3. Czy claviola i ukulele to moje ulubione instrumenty?

Pytania powyższe nasunęły mi się podczas słuchania albumu „Luckyday” pani Rachelle Garniez. To, jak podają źródła, już trzecia jej płyta. Dziwna i niepokojąca. Muzycznie niespójna, przypomina chwilami dokonania Rickie Lee Jones, czasem Toma Waitsa,
a chwilami Kate Bush. Piosenki dalekie są od klasycznej konstrukcji ze zwrotkami i refrenem. W kompozycjach Rachelle (bo jest ona autorką wszystkich dziesięciu piosenek) słychać rocka, country, bluesa i sporo innych rzeczy z atmosferą Brechtowsko-Weillowską włącznie. Nie ukrywam, że początkowo chciałem uznać zakup tej płyty za pomyłkę, ale z czasem, zupełnie niechcący, coraz częściej wkładam ją do odtwarzacza. Tak mnie jakoś ta Rachelle coraz silniej intryguje. Może mi coś wrzuciła do zupy? Daję jej trzy plusy, choć dzisiaj powinienem przyznać dwa. Jednak wcale nie wykluczam, że jeszcze kilka spotkań z Rachelle i zaczaruje mnie bez reszty.

Rachelle Garniez, „Luckyday”, Old Cow Music 2004


+++ świetne
++ dobre
+ średnie
– złe
Polityka 13.2005 (2497) z dnia 02.04.2005; Kultura; s. 61
Reklama