Adam Szostkiewicz: – Czy ksiądz miewa kłopoty z przebaczaniem?
Stanisław Obirek: – Szczerze mówiąc – nie. Znacznie trudniej wybaczyć mi samemu sobie. Ale żyję już wystarczająco długo i wiem, jakie to może być niszczące, kiedy nie umiem wybaczyć sobie jakichś głupstw. Jest we mnie mechanizm rozładowywania takich negatywnych emocji. Co nie znaczy, że nie miewam antypatii do ludzi. Ale nie jestem pamiętliwy.
Wrogów ksiądz nie ma?
Są ludzie, którzy mnie nie lubią, jeśli tak określić wroga. Drażnią ich niektóre z moich poglądów. Ale też nauczyłem się z tym żyć. To w końcu ich problem.
Czy w bezpośrednim otoczeniu zetknął się ksiądz z kimś z tak zwanej listy Wildsteina?
W naszej wspólnocie jest jeden współbrat, którego imię i nazwisko brzmi tak samo jak jedno z nazwisk na tej liście i nie ma pewności, czy chodzi właśnie o niego. Ale nie wywołało to ani u niego, ani u nas agresji czy zdumienia. Może dlatego, że znamy się lata. Każdy z nas przechodził przez jakiś rodzaj kontaktów z urzędem, kiedy starał się o paszport. Nie ma wśród nas podejrzeń, że ktoś z braci mógł być agentem.
Jak ksiądz patrzy na społeczne emocje wokół wspomnianej listy?
Ze smutkiem. Dla mnie to rodzaj utraty energii. Jeszcze jedno głębokie podkopanie ciągle bardzo wątłych struktur zaufania międzyludzkiego. Przekonałem się o tym, śledząc dyskusje w mediach, ale też przez rozmowy, maile od przyjaciół, którzy poczuli się jakby w potrzasku, bo znaleźli się na tej liście. Moje pokolenie, które w życie dorosłe wchodziło na przełomie lat 70. i 80., zostało przez Jaruzelskiego i stan wojenny przełamane. Od przyjaciół wiem, że to jest problem, ale w większości wypadków słyszę, że choć znaleźli się na tej liście, to sumienie im niczego nie wyrzuca, więc nie ma powodu do paniki.