Wojna w Iraku usunęła zasadniczą przeszkodę na drodze do demokracji: dyktaturę Saddama Husjana. Ale wojnę zaplanowano w Waszyngtonie i przeprowadzono głównie siłami USA, przy protestach wielu krajów, więc podzieliła ludzi według klucza pro- i antyamerykańskiego. Chłodne myślenie każe jednak oddzielić niechęć do polityki ekipy Busha od analizy wewnętrznej polityki irackiej. Dzień 30 stycznia, kiedy w Iraku przeprowadzono powszechne wybory do tymczasowego zgromadzenia narodowego, przejdzie do historii jako pierwszy wielki test młodziutkiej irackiej demokracji. Wynik wyborów miał wyrazić wolę Irakijczyków – i tak się stało.
Świat arabski śledził uważnie te precedensowe wybory. Nawet w prasie mniej przychylnie nastawionej do nowego Iraku wytykano chaos organizacyjny i brak bezpieczeństwa towarzyszący wyborom w niektórych miejscach, ale nie pomniejszano ich znaczenia politycznego. Tylko londyński „Al-Kuds al-Arabi'' skwitował kwaśno: „Wielkim wygranym tych wyborów jest jedynie amerykański okupant”.
Wynik nie okazał się z góry przesądzony. Większość mieszkańców Iraku stanowią szyici, a jednak szyickie listy wyborcze nie zdobyły większości głosów (dokładnie 48 proc.). Nie zanosi się więc na przekształcenie Iraku w drugi Iran, pod dyktando szyitów. Przeciwnie, wyniki wyborów zmuszają do formowania koalicji drogą rokowań i kompromisów, a to oddala widmo dyktatury ajatollahów. Partyjni liderzy chórem podkreślają potrzebę narodowej współpracy i pojednania.
Nie zanosi się też na wybuch sunnickiego gniewu po przegranej. Wbrew pozorom, w tymczasowym parlamencie nie zabraknie sunnitów. Weszli do niego kandydaci z 12 list wyborczych. Na tych zwycięskich listach, w tym szyickich i kurdyjskich, wystawiono też sunnitów (bo na przykład Kurdowie są sunnitami).