Siłę wybuchową „Kinseya” Billa Condona krytyka amerykańska porównała z „Fahrenheit 9/11” Michaela Moore i „Pasją” Mela Gibsona. Ocena trochę przesadzona.
Film pojawił się na ekranie jesienią i spowodował gwałtowne protesty konserwatywnych chrześcijańskich fundamentalistów, którzy natchnieni zwycięstwem Busha ruszyli do ataku na film o „Mr. Sex”, człowieku, który swymi raportami z lat 1948 i 1953 o seksualnych zachowaniach Amerykanów i Amerykanek spowodował rewolucję seksualną. Prawica oskarża Kinseya o wszystko: o rozwydrzenie obyczajowe, gwałty, skrobanki wśród nieletnich, modę na homoseksualizm i pedofilię, o zalew pornografii i w ogóle o spowodowanie Sodomy i Gomory.
W filmie niczego takiego nie ma. Kto liczy na odważne zdjęcia, rozczaruje się, tu nie ma żadnej kryptopornografii. W istocie Condon nakręcił film o kosztach psychologicznych i społecznych zakłamanego milczenia w sprawach seksu. Jest to pean na rzecz jawności i naturalności, a przede wszystkim mówienia, badania i demistyfikacji seksu. I to właśnie doprowadziło do pasji prawicowe ugrupowania, rzecznik jednego z nich porównał Kinseya do Josefa Mengele z Oświęcimia, a na gwałtowne protesty środowisk żydowskich wycofał porównanie, natomiast pozostał przy określeniu „zbrodniarz”.
Alfred Kinsey: seks jest motorem życia
O co chodzi? Film jest historią naukowca, zoologa badającego życie płciowe owadów, profesora uniwersytetu pochodzącego z konserwatywnego, protestanckiego domu, który – będąc okaleczony przez autorytarne i zakłamane wychowanie – nie daje sobie rady ze swymi popędami. Ma skłonności homoerotyczne, które wypróbowuje na obozie skautowskim, ale bez przesady. Ma pewne fizyczne kłopoty z żoną, nie potrafi jej rozdziewiczyć, więc problem trzeba przedyskutować.