WSanoku, w domu, gdzie Zdzisław Beksiński się urodził, w podłodze tkwił gwóźdź. Wbity w samym środku świata – twierdził. Gdy przeprowadził się z rodziną, mając lat 48, do Warszawy, wyciągnął gwóźdź. Zabrał środek świata z sobą. Pokazał go malarzowi Franciszkowi Maśluszczakowi – leżał zardzewiały w szufladzie.
Tak naprawdę środek świata Beksińskiego nie znajdował się ani w Warszawie, ani w Sanoku, ani gdzie indziej, ale w jego mieszkaniu. Poustawiane, poprzedzielane półkami, szafkami, szufladkami, wszystko na swoim miejscu, równo ułożone. Jakby był pedantycznym starym kawalerem. Środek świata zamknięty został między ścianami bloku. Dawał bezpieczeństwo i osobność.
Dlaczego nie przeniesiecie się do domku, szeregowca na przykład, który byłby wygodny, przestronny? – pytał prof. Wojciech Noszczyk, znany chirurg, który operował przewody żółciowe Beksińskiego i ratował jego syna z nieudanego samobójstwa. A po co? – dziwili się z żoną.
Sztuczność
Lubił sztuczność. Hamburgery, chipsy, colę – sztuczne jedzenie. Beton i plastyk. Co by robił w domku z ogródkiem i z jego słodkimi zapachami? Lubił zapachy sztuczne – farb i werniksów. Zwierzęta, kwiaty, liście, ptaki były mu obce i potrzebne tylko czasem do wzięcia na płytę pilśniową (tylko na takich płytach malował) – jak czerwony ptak na obrazie wyrzucony przez morze na brzeg, z otwartymi zdziwionymi oczyma.
Nie znosił dotyku. Z pewnością nie dotykał go ojciec, który zawsze mówił mu w dzieciństwie, że prawdziwy mężczyzna nie płacze, nie mazgai się i nie okazuje uczuć. Więc musiał się kulić, gdy dotykała go matka, a może nawet prawdą jest, co komuś powiedział, że odczuwał wtedy wstręt.