Lutowa sobota, 10 rano. Pod gmach Kancelarii Premiera w Alejach Ujazdowskich zajeżdża furgonetka z przyczepą ozdobioną symbolem tęczy. Wyskakuje dwadzieścia kilka osób ubranych w jednakowe żółte kombinezony z logo Greenpeace. Prawie się nie odzywają do siebie, a jeśli już, to przeważnie po niemiecku. Potem okaże się, że prócz Polaków w grupie są Niemcy, Austriacy, Słowacy i Węgrzy. Jacek Winiarski, rzecznik prasowy polskiego Greenpeace, tłumaczy, że pomoc zagraniczna jest konieczna, bo rodzimi aktywiści nie są jeszcze dostatecznie przeszkoleni.
Dwaj młodzi ludzie w kaskach wysokogórskich wspinaczy – Polak i Austriak – dostają się po drabinie na balkon wieńczący główne wejście do gmachu. Blokują przeszklone drzwi i zwieszają z góry żółty transparent z napisem „Stop GMO – póki nie jest za późno” (GMO – z ang. żywność genetycznie modyfikowana). Potem będą oskarżeni o bezprawne wtargnięcie na teren urzędu. Pozostali na dole rozkładają wielki dmuchany ośmiokąt z symbolem zegara w środku na żółtym – jak transparent i kombinezony – tle. Reszta ekipy przykuwa się łańcuchami do głównej bramy wjazdowej. Ci otrzymają mandaty za wykroczenie.
Kilkudziesięcioosobowa grupa dziennikarzy podziwia organizacyjną sprawność protestujących. A gdyby to nie byli ekolodzy, ale terroryści? – rzuca dramatycznie jeden z fotoreporterów. Potem problem zabezpieczenia jednego z najważniejszych budynków w państwie będzie wałkowany w mediach, nad czym ubolewa rzecznik Jacek Winiarski, bo jego zdaniem takie spekulacje wybite na pierwszy plan odwracają uwagę publiczną od powodów, dla których akcję zorganizowano. A zorganizowano ją, by zaprotestować przeciw uprawianiu w Polsce genetycznie modyfikowanej kukurydzy.