Archiwum Polityki

Opal, trotyl i krokodyl

Pierwszego znaleziono 1 lutego 1915 r., na krótko przed zachodem słońca. Długi i wąski jak ogórek szklarniowy, mienił się czerwienią – prawdziwa rzadkość wśród opali. Był skwar, taki, że położyć się i umierać, wiatr z  pustyni niósł pył. Jak to zwykle w Coober Pedy, w południowej Australii.

Coober Pedy, Kupa Piti w dialekcie miejscowych. – Dziura w ziemi, znaczy się – chichoczą aborygeni, ci, którzy w dzień zbierają się koło dworca autobusowego, siedzą w kucki i miętoszą wyżebrane od przechodniów papierosy. Oczy mają przekrwione. – Dziura pełna białasów. Różnych, bo i porządnych obywateli, ale też pijaków, drani, awanturników. – Tacy i siacy, siostro. A masz fajki?

– Mamy swoje problemy, mamy. Pijaństwo, bomby podłożone w samochodach się zdarzają, ale najgorsze, że generator kupiliśmy z drugiej ręki za słaby na nasze potrzeby – wylicza Ron, były Irlandczyk; nie dorobił się na opalach, więc oprowadza wycieczki. – I jak tu wtedy dojść do kibelka w środku nocy, bez gwiazd, bez księżyca, co wpada przez okno?

W ciągu dnia miasteczka Coober Pedy też w zasadzie nie widać, poza jedną główną drogą ze stacją benzynową, dwoma supersamami i trzema tuzinami sklepików z tęczowymi kamieniami. No i polem golfowym na peryferiach, ładnym, falistym, z szarego piaseczku, związanego olejem samochodowym. To jest na powierzchni.

Reszta, czyli prywatne mieszkania, niektóre hotele, sklepy, galerie, kościoły, leży pod ziemią. Kuchnie i korytarze, garderoby, toalety – wszystko wydłubane w opalonośnej skale. Żadnych okien. I ani kawałka zieleni.

Pastor Kościoła anglikańskiego pracuje i mieszka pod ziemią, dla równowagi zbudował więc sobie na ziemi altankę ze zużytych kołpaków samochodowych i drutu. Cień jest. Można usiąść, wypić piwko, zesmażyć stek z kangura na barbecue. Poczuć się wreszcie jak prawdziwy Australijczyk, taki znad oceanu, któregoś z tych trzech, co opływają kontynent.

Pastor najbardziej tęskni za haustem czystego powietrza: – Gdyby nie ten kurz, byłoby to całkiem miłe miejsce.

Polityka 7.2005 (2491) z dnia 19.02.2005; Na własne oczy; s. 100
Reklama