Archiwum Polityki

Co słychać?

Po raz kolejny okazuje się, że Lech Kaczyński padł ofiarą brudnej prowokacji, w sposób niesłychany przekraczającej wszelkie dopuszczalne granice. Wynika to jednoznacznie z zasłyszanych przez nas informacji na temat podsłuchu, który rzekomo na jego wniosek, w czasie gdy był jeszcze prezydentem-elektem, miał zostać założony ówczesnemu premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi. Ze źródeł, które w przeciwieństwie do intencji autorów prowokacji są czyste i również w przeciwieństwie do nich zbliżone do Pałacu Prezydenckiego, a nie w sposób skrajny od niego oddalone, dowiadujemy się, że nie tylko nie było tak, jak głoszą prowokatorzy, ale było wręcz przeciwnie.

Prezydent-elekt nie nakazywał ówczesnemu szefowi ABW Witoldowi Marczukowi podsłuchiwania Kazimierza Marcinkiewicza, ale po prostu spytał, co słychać u Kazimierza Marcinkiewicza. Źródła jeszcze bardziej zbliżone do Pałacu twierdzą nawet, że zwyczajnie spytał Marczuka: „Co u pana słychać?”, ten zaś, niedosłysząc, przekręcił jego słowa, a teraz dodatkowo komplikuje sprawę, twierdząc, że w ogóle o niczym nie słyszał. Sprawa zaś jest na tyle jasna, że nawet dziecko, rzecz jasna dziecko nieuprzedzone, nie dające posłuchu podszeptom określonych kół, których wpływy są zdumiewająco szerokie, odgadnie rzeczywiste zamiary ówczesnego prezydenta-elekta. Otóż żadną miarą nie mogło chodzić o podsłuchiwanie Kazimierza Marcinkiewicza, wręcz przeciwnie, chodzić mogło wyłącznie o jego zagłuszenie. Dowodzi tego cały późniejszy bieg wypadków, łącznie z usunięciem Marcinkiewicza ze stanowiska, a także przygotowaniem odpowiedniego sprzętu, który ostatecznie użyty został przy rozwiązywaniu problemu bezprawnie okupujących kancelarię premiera Jarosława Kaczyńskiego pielęgniarek.

Polityka 23.2008 (2657) z dnia 07.06.2008; Fusy plusy i minusy; s. 105
Reklama